Opowiadanie jest jednym z laureatów pierwszego etapu 
VII edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im Bolesława Prusa 
na opowiadanie młodzieży (2023/24).
organizator konkursu: Fundacja Kultury WOBEC
patronaty medialne:
https://miesiecznik-wobec.pl/ 
http://miesiecznik.e-kreatywni.eu/ 

==>ZOBACZ INNE opowiadania laureatów 1 etapu konkursu,
(wszystkie opowiadania opublikowane są również w Miesięczniku WOBEC

 

Opowieść o ptakach / Piotr Pawłowski

Opowieść o ptakach / Piotr Pawłowski

 

Istnieje wśród ludzi przesąd, że jaskółki latają nisko, gdy zbliża się deszcz. Nie jest to całkowicie pozbawione sensu, bo kiedy zanosi się na burzę, owady mają problem z wysokim lataniem przez ciśnienie i wilgotność powietrza. Dlatego te piękne ptaki obniżają tor lotu, aby móc zapolować. Ale nie będzie to historia o jaskółkach, mimo że czasami czuję jak jedna wyrasta mi ze skóry i zabiera się za dziobanie mojego umysłu.

Gdy się urodziła, zdecydowanie różniła się od swojego rodzeństwa. Wszystkie pozostałe kaczki krzyżówki miały zielono opalizującą głowę, odgraniczoną od tułowia białą obrożą, żółty dziób, brązowo - szare skrzydła i brązowy brzuch. Ona była cała czarna, jej wręcz neonowy pomarańczowy dziobek i płetwy w takim samym kolorze stanowiły obiekt żartów. Rodzice się jej wstydzili, zawsze maszerowała na końcu szeregu, tak jakby nie chcieli się do niej przyznać, tak jakby nie była ich. Nie jest to jednak bajka o brzydkim kaczątku. Bo dla mnie była piękna. Tak, najpiękniejsza na świecie. Patrząc w jej czarne, koralikowe oczka można było zginąć w odmętach kosmicznych burz.

Ciepły wiosenny poranek otoczył świat swoimi ramionami. Cała rodzina kąpała się w stawie. Dzieci bawiły się ze sobą, rodzice rozmawiali o planach na zimę, a ona znów pływała sama w niedalekim odstępie, zataczając kształtne kółka i ósemki.

Dokąd w tym roku polecimy? - zapytała mama kaczka.

Ostatnio byliśmy na wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Może tym razem do Afryki? - zaproponował tata kaczor. - Nigdy tam nie byliśmy.

Tak, w sumie to dobry pomysł. Mam nadzieję, że dzieci będą zadowolone.

Ja też - odparł kaczor, do którego właśnie nasza mała kaczka była najbardziej podobna.

Nie, nie. Nie miał czarnych piór ani neonowych płetw czy dzioba. Ale jego oczy, gdy się w nie dłużej popatrzyło, zdradzały małe tajemnice życia. Nie tak fantastyczne jak jego córki, lecz wiadomo było, że ten fragment jej fizjologii pochodzi właśnie od niego. Mimo to on też się jej wstydził. Dlaczego? Nie wiem. Chyba tak mu narzuciła reszta rodziny.

 

Rodzice nie nadali jej konkretnego imienia. Ogólnie kaczki nie mają w zwyczaju nadawać sobie imion. Ja jednak, gdy spoglądałem na czarną kaczuszkę, miałem w głowie zawsze ten sam ciąg liter: Manchinella. Nie wiem, dlaczego ani skąd to słowo pojawiło się w mojej głowie, ale nie miałem wątpliwości, że to imię pasuje do niej idealnie. I tak też odtąd ją nazywałem. Moja piękna Manchinella. 

 

Powiedzieć, że traktowali ją okrutnie to jak nie powiedzieć nic. Nie robili jej fizycznej krzywdy, ale ich milczenie, oskarżający wzrok czy udawanie, że się nie narodziła było o wiele gorsze. Czy istnieje we wszechświecie stworzenie, które jest w stanie wytrzymać ból jaki zadaje obojętność? Poznałem ich setki tysięcy i na razie z całą pewnością mogę odpowiedzieć - nie. Została odtrącona tuż po urodzeniu. Nie ma w tym sprawiedliwości i trafnie mówi o tym ludzkie powiedzenie, że „Fortuna jest ślepa”. Jest to oczywiście metafora, gdyż moja siostra ma piękne szmaragdowe oczy i nie ogranicza się w ich używaniu. Nie może jednak wpływać na ciąg zdarzeń i decydować, do kogo się uśmiechnie. Tak to już jest z Losem. Sypie z rękawa swoimi darami ale to gdzie trafią, zależy już tylko od kierunku wiatru. Wiem coś o tym, gdyż sam prosiłem ją o lekkie nagięcie zasad w stosunku do Manchinelli. Niestety, mimo że chciała mi pomóc to nie mogła. 

- Pamiętaj braciszku, nie jest rozsądne zawierzać swego życia losowi. Nie ma mnie dla każdego i nie ma mnie wszędzie, mimo że chciałabym każdemu po równo osłodzić życie. Niestety tak już jest od zarania dziejów i moja praca się nie kończy i nie zmienia. Nawet gdy ostatnie stworzenie we wszechświecie będzie żegnało się z życiem, ja nadal nie będę mogła zdecydować o tym, czy los w jakiś sposób się do niego uśmiechnie. Dlatego stworzenia powinni przede wszystkim wierzyć w siebie i opierać własną wartość na przyjaciołach. Bo jeżeli ma się wiernych, kochających przyjaciół, ma się całe szczęście tego świata. Może i ta kaczuszka ma okropną rodzinę, wyróżnia się wyglądem, zachowaniem i myślami. Może i wszyscy ją odtrącają. Ale mimo to jakimś cudem jej droga przecięła się z twoją. A nie mogła przecież trafić lepiej, jeżeli chodzi o znalezienie przyjaciela. Powiedz mi, czy to samo w sobie nie jest już uśmiechem losu?

 

Na potrzebę naszych pierwszych spotkań zamieniałem się w kaczora. Mogłaby się przecież przestraszyć mojej prawdziwej postaci. Mimo że potrafię przybrać formę każdego żyjącego stworzenia we wszechświecie, to nie umiem zmienić moich naturalnych kolorów w które przyoblekły mnie kosmiczne wiatry na samym Początku. Dlatego też Manchinella miała przed oczami kaczora o ciemnofioletowych i połyskujących piórach oraz białych płetwach i dziobie. Dodając do tego jej niezwykły wygląd, prezentowaliśmy się naprawdę komicznie, gdy spoglądałem na nas czasami z dystansu. Oczywiście nigdy nie ukrywałem przed nią tego kim jestem, nie chciałem, żeby kiedyś doznała szoku. Na moje szczęście nie bała się mnie. Była jeszcze za młoda by zrozumieć w pełni czym jestem, a z biegiem naszej znajomości stało się to dla niej po prostu naturalne. Szybko też poprosiła żebym pokazał się jej w prawdziwej postaci. Odparłem na to, że każda postać w jakiej mnie zobaczy jest prawdziwa.

Przecież wiesz o co mi chodzi - jęknęła zniecierpliwiona. - Chcę zobaczyć takiego jaki się urodziłeś.

Nie wiem czy… chodzi o prostu o to, że…

Boisz się, że się przestraszę i nie będę już chciała się z tobą zadawać?

Uśmiechnąłem się lekko, ale nie mogła tego zobaczyć, gdyż był już wieczór, a po moim dziobie biegały cienie z pobliskich drzew. Uśmiechnąłem się dlatego, że przecież ja nie mogłem się bać. Wcześniej nigdy mi nawet nie przeszło przez głowę, że coś może mnie przerazić. W końcu miałem być istotą nieskończoną, niedotkniętą przez tak trywialne emocje jak strach, miłość czy smutek. I do czasu poznania Manchinelli, czyli dokładnie przez trzydzieści cztery miliardy Ziemskich lat nie sądziłem, że coś może sprawić, aby to się zmieniło. I właśnie wtedy ten lekki uśmiech zamienił się w drżący grymas. Po raz pierwszy posmakowałem gorzkiej nuty strachu, mimo że codziennie widywałem go w każdej sekundzie mojej egzystencji. Wiedziałem natomiast, że mój wygląd sam w sobie nie powinien jej przerazić. Chodziło bardziej o to, że moja prawdziwa powłoka bardziej przypomina człowieka niż zwierzę i martwiłem się, że to może zaważyć na naszej znajomości. Jednak po wielu spotkaniach i licznych błaganiach w końcu uległem. W jednej sekundzie siedział obok niej kaczor, a w drugiej postać o posturze bardzo chudego człowieka o białej jak kartka skórze, czarnych włosach opadających na ramiona i twarz oraz ciemnofioletowych skrzydłach wyrastających z garbatych pleców.

- Jesteś najpiękniejszą istotą na świecie.

Nie potrafiłem wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Po prostu wpatrywałem się w nią i nie mogłem pojąć skąd w niej tyle dobra. Skąd kaczka, która od urodzenia jest przez innych odtrącana i szykanowana widzi we mnie piękno? Jakim cudem w jej małym ciele bije tak wielkie i gorące serce? Jakie niezbadane, nieludzkie ścieżki kreującej się samoistnie rzeczywistości sprawiły, że pewnego razu atomy ułożyły się akurat w taką konstelację układów nerwowych, że powstała z nich Manchinella? Nawet ja - istota nieskończona, narodzona przed początkiem wszechświata, która doskonale wie, że wszystko co się dzieje jest niezaplanowane nie może uwierzyć, że to dzieło przypadku. 

 

- O czym myślisz T? - zapytała mnie Manchinella gdy siedzieliśmy razem na wysoko położonej zielonej górce, a pod nami przelewał się nieduży wodospad. Niebo było ciemnogranatowe i wyraźnie widzieliśmy gwiazdy oraz księżyc w pełni. Jego mleczny blask padał na nas i otulał swoimi ramionami. Mówiła do mnie zdrobniale T, co bardzo mi się podobało. Nikt wcześniej tak się do mnie nie zwracał.

    Ach, przypomniałem sobie rozmowę z moją siostrą, to wszystko. W przeszłości często się sprzeczaliśmy, ale ostatnio stała się dla mnie dużym wsparciem. Mam nadzieję, że ja dla niej też.

Cóż, chciałabym mieć jakieś wsparcie w moim rodzeństwie… - odpowiedziała smutno i spuściła dziób. 

Przepraszam! Nie chciałem, żeby to cię dotknęło.

To nie twoja wina. Oni już tacy po prostu są. Powoli do tego przywykam.

Nie powinno tak być…

Nic z tym nie zrobimy. Już ich nie winię, nie mam na to siły - odparła wzdychając i spuściła wzrok.

Chciałbym ci jakoś pomóc, ale nie wiem jak. Nie mam mocy, aby zmienić ich myślenie.

Nawet gdybyś coś takiego potrafił, nie miałoby to żadnego znaczenia - powiedziała otrzepując czarne jak atrament skrzydła. - Nie chciałabym, żeby zmianę ich myślenia spowodowała magia czy jak to się tam u was nazywa. Nie byłoby to szczere.

Miała rację i chyba to było w tym najbardziej przykre. Wkrótce potem odlecieliśmy każde w swoją stronę, a księżyc przykryły ciemne obłoki, które w tamtej chwili mogłem porównać jedynie z otaczającymi moje myśli burzowymi chmurami.

Następnego dnia kacza rodzina wzięła się za planowanie podróży. Nie wiem jednak o czym wtedy rozmawiali, mimo że mogłem przecież bez problemu się tego dowiedzieć. Nie zrobiłem tego jednak na prośbę Manchinelli, gdyż powiedziała mi kiedyś, że woli nie wiedzieć co mówią za jej plecami i nie chce, żebym zdradzał jej to nawet smutnym spojrzeniem moich fiołkowych oczu. Oglądałem więc z daleka jak ojciec kreśli na piachu płetwą nieskomplikowaną mapę i wskazuje niektóre punkty skrzydłami. Manchinella oczywiście stała trochę dalej, ale na tyle blisko, żeby dobrze zrozumieć jaką ścieżką będą podążać. Chociaż mam wrażenie, że nawet gdyby stanęła na środku świeżo naszkicowanej mapy udawaliby, że jej nie widzą.

Dzień chylił się ku zachodowi i rodzice przykazali swoim kaczątkom spać. W końcu jutro czekała ich długa podróż z Polski, aż do Afryki. Manchinella jak zwykle wybrała miejsce lekko oddalone od reszty. Od dłuższego czasu zresztą było tak, że to już nie oni stronili od jej obecności, a ona sama wybierała ustronne okolice. Powiedziała mi przy jednej z naszych długich rozmów, że nawet tak woli. Że lubi samotność. 

- Wiesz, czasem lubię pójść spać w oddalonym od nich miejscu. Zaszyć się gdzieś między długą trawą a trzcinami, gdzie nie dochodzą mnie odgłosy kłótni rodzeństwa. Nie muszę się z nikim przepychać ani słuchać chrapania rodziców. Lubię jak woda lekko mną kołysze, gdy zapadam w sen. Lubię przymknąć powieki i słuchać delikatnych kropel uderzających o taflę. Lubię ciemność. Ona sprawia, że staję się naprawdę niewidzialna. A w snach znajduję to, czego mi brakuje na jawie. Dobrze się czuję uciekając w ten świat.

Spała więc jak suseł w wysokiej trzcinie, a woda stawu lekko podmywała jej płetwy. Była już nastolatką, a więc powoli dojrzewała. W moich oczach robiła się coraz piękniejsza. Wiedziałem o zaplanowanej podróży i nie chciałem jej przeszkadzać. Zostawiłem ją w spokoju aby się wyspała, mimo że miałem złe przeczucia.

Gdy otworzyła swoje zaspane oczęta, uderzyły ją promienie słoneczne znajdujące się w miarę wysoko, chyba na godzinie dziesiątej. Odgarnęła skrzydłem trzcinę i zobaczyła, że nie ma śladu po rodzinie. Ależ głupi byłem, że odwróciłem wtedy wzrok. Powinienem się domyślić ich planów, powinienem ich pilnować, powinienem ich powstrzymać. 

Z początku była zbyt zdezorientowana, żeby zrozumieć co się stało. Wodziła więc niespokojnym wzrokiem po całym stawie wołając:

  Mamo, tato! Gdzie jesteście!?

Odpowiadało jej tylko drżące echo biegnące po tafli czystej wody. Podleciała odrobinę w górę i zlustrowała okoliczny brzeg. Nie było śladu rodziców ani rodzeństwa. Nie było nawet odcisków płetw na piasku. W pierwszym dramatycznym odruchu chciała lecieć za nimi.

 Manchinello! Czekaj! - krzyknąłem pojawiając się przed nią.

Muszę lecieć za nimi! - kwakała szybko i nerwowo. - Zapomnieli o mnie, zapomnieli. Muszę do nich dołączyć!

Poczekaj, proszę - starałem się brzmieć rozsądnie. - Nie widzisz, że zrobili to specjalnie? Nigdy cię nie akceptowali. Powinienem się był domyślić, że cię zostawią.

 Nie! To nieprawda! Nie zrobiliby mi tego! Zejdź mi z drogi!

Ciężko dyskutować z kaczą nastolatką, która nie ma w swoim sercu nic innego jak tylko miłość do rodziny, która jej nie chciała. Ustąpiłem drogi wiedząc, że będę jej pilnował jak oka w głowie. Ale po przeleceniu może raptem kilkunastu metrów zobaczyłem jak zatrzymuje się na chwilę w miejscu. Ten stan trwał może ledwo minutę, po czym zawróciła. Gdy mnie mijała nawet na mnie nie spoglądając, powiedziałem:

 Manchinello…

Zostaw mnie w spokoju - odparła nie pozwalając mi dokończyć zdania. - Chcę zostać sama. Proszę.

Wylądowała na tafli stawu, obmyła skrzydła i wróciła w swoje ciche miejsce - między wysoką trzcinę - i zamknęła oczy. Zobaczyłem, jak wyłaniają się spod nich grube, błyszczące łzy. I wtedy poczułem jak serce - o którym myślałem, że nie istnieje - rozpada się na milion małych kawałków.

 

Przecież na pewno wiesz, którędy polecieli - zarzuciła mi trzeciego dnia po tym smutnym wydarzeniu. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Dlaczego nie pozwalałeś mi za nimi polecieć? - zapytała pełna wyrzutów.

 Sam się nad tym zastanawiałem - odparłem, co było najszczerszą prawdą. - Ale przez te trzy dni doszedłem do wniosku, że tak chyba będzie dla ciebie lepiej. - otworzyła dziobek próbując mi przerwać. - Poczekaj - szybko uniosłem dłoń od której odbiły się promienie słońca tworząc tęczową łunę. - Daj mi skończyć. Wiem, że to nie do mnie należy podejmowanie takich decyzji, ale spójrz na to z innej perspektywy. Nigdy cię nie rozumieli, nie otaczali opieką, odrzucali na każdym kroku, czasem wręcz gardzili. A ty nigdy nie przestałaś ich kochać. Nawet teraz, gdy odlecieli bez ciebie. Pewnie, mogli po prostu zapomnieć. Ale każdy kochający rodzic, który by zapomniał, od razu wróciłby się po swoje dziecko. A ich nie ma już trzy dni. Myślę… myślę, że będziesz musiała pójść naprzód.

Długo się nie odzywała przetrawiając sobie to wszystko w swojej ślicznej główce. 

Chyba masz rację - powiedziała w końcu. - Pójdę naprzód. Ale…, ale najpierw muszę im to powiedzieć. Muszę powiedzieć, że ich nie potrzebuję. - uniosła swój neonowy dziobek ku słońcu. - Zabierzesz mnie do nich?

Gdyby chodziło o kogoś innego na pewno bym odmówił. Ale tu przecież chodziło o nią. O moją Manchinellę.

 

Może i mógłbym przenieść naszą dwójkę w ciągu sekundy do miejsca docelowego, ale nie mogłem odmówić sobie i jej tej przyjemności powolnego lotu. Nasza podróż była nadzwyczaj miła, obserwowaliśmy z zachwytem w piersiach zmieniający się krajobraz i rozmawialiśmy w zasadzie o wszystkim. Cieszyłem się, że widzę w niej faktyczną zmianę. Nie zmianę osobowości, ale nastawienia do tego jak była traktowana. W końcu zrozumiała, że nie warto poświęcać życia na zadowalanie bliskich, którzy nie chcą z nią mieć nic wspólnego. Specjalnie też proponowałem częstsze przystanki, gdyż nie chciałem abyśmy wyprzedzili tamtych. Dopiero gdy miałem pewność, że już dolecieli na miejsce, któregoś poranka powiedziałem Manchinelli, że to ostatnia prosta.

 Nie wiem, czy jednak dam radę im wszystko powiedzieć - odparła niepewnie. - Trochę się boję.

Ująłem jej dzióbek w moje ciemnofioletowe skrzydła i spojrzałem w te wielkie, piękne oczy w których wnętrzu świeciły miliardy gwiazd. 

Nie obawiaj się - odrzekłem spokojnym głosem. - Będę tam z tobą. Wspieram cię całym sercem.

Ostatnia trasa zajęła nam kilka godzin i gdy dolatywaliśmy do jednego z afrykańskich wybrzeży, słońce powoli chowało się za horyzontem kładąc na ląd pomarańczowe promienie. Znaleźliśmy ich bez problemu, przecież na tym polega jeden z moich obowiązków - wiedzieć, gdzie przebywa każde stworzenie we wszechświecie.

Na razie nas nie widzieli. Pluskali się w wodzie, a dźwięki ich radosnego kwakania roznosiły się po okolicznych terenach. Z oka mojej Manchinelli znowu pociekła łza. Była to jednak łza żalu pomieszanego ze złością. 

    Czy chcesz, żebym poszedł z tobą? - zapytałem znając z góry odpowiedź.

    Nie. Muszę to zrobić sama.

Zostałem więc w tyle, a ona poszybowała w dół. Z początku jej nie dostrzegli. Byli zbyt zajęci zabawą i rozmowami. Dopiero gdy podeszła bliżej, stawiając pewnie swoje neonowe płetwy i wydając z płuc głęboki dźwięk, odwrócili się wszyscy w tym samym momencie.

Hej! - krzyknęła aż przebiegły mnie ciarki. - Zdaje się, że o czymś zapomnieliście!

Córko… - pierwszy wychylił się ojciec. - Musisz zrozumieć…

Przestań. - uciszyła go podnosząc obsydianowe skrzydło w górę. - Nie chcę słuchać waszych wymówek. To wy coś musicie zrozumieć. Przez całe życie traktowaliście mnie jak śmiecia - jej głos lekko się łamał, lecz nie zaburzało to powagi wypowiadanych słów. - Udawaliście, że nie istnieję, najprawdopodobniej wolelibyście, żebym umarła. Może właśnie dlatego odlecieliście beze mnie? Liczyliście, że umrę, gdy zostanę sama? To byłoby do was podobne. A ja nic nikomu nie zawiniłam. Po prostu się urodziłam inna niż wy. Inna niż wszyscy. Ale czy to coś złego? Czy to powinno sprawić, że zostanę odrzucona? Mój kolor piór, płetw i dzioba? Kiedyś tłumaczyłam was w głowie i mimo wszystko kochałam. Jednak dosyć tego. Ale nie jestem tu po to, żebyście się tłumaczyli. Nie. Przyleciałam tu żeby wam pokazać, że was nie potrzebuję. Że poradzę sobie lepiej bez was, bo istnieją istoty które mnie kochają. - uśmiechnąłem się wiedząc, że mówi o mnie. - Od teraz sama będę zarządzać moim życiem więc nie musicie się martwić, że kiedykolwiek mnie znowu zobaczycie. Kiedyś was kochałam - łza spłynęła na dziób. - Ale teraz mam nadzieję, że ślepy los wyrówna rachunki i zapłacicie kiedyś za to jak mnie potraktowaliście.

Wszyscy słuchali jej oniemiali i wstydzili się nawet spojrzeć w te jej cudowne oczy. Poderwała się do lotu nie dając im nawet szansy na wypowiedzenie słowa. Doleciała do mnie i razem już mieliśmy wracać, gdy jeszcze na chwilę odwróciła się za siebie, żeby spojrzeć na byłą rodzinę ostatni raz. Wtedy właśnie z wody wyłonił się ciemnozielony długi krokodyli pysk, który tylko czekał na okazję. Gdy kaczki były jeszcze otumanione po przemowie Manchinelli, krokodyl wyskoczył na ląd i troje rodzeństwa złapał jednym haustem. Krew wystrzeliła spomiędzy jego żółtych zębów. Matkę i ojca przygniótł do ziemi swoimi łapami nie pozwalając im wzbić się w powietrze. Najpierw powyrywał im skrzydła, gdy byli jeszcze przytomni, a potem, kiedy ich martwe oczy na ułamek sekundy spotkały się z oczami Manchinelli, jednym chapnięciem wyrwał im głowy. Zakrwawione pióra latały wszędzie.

Manchinella nie patrzyła jednak na to zdarzenie ze strachem. Nie próbowała nawet im pomóc. Obserwowała to i zastanawiała się czy to możliwe, że los tak szybko wyrównał rachunki. I czy to z jej winy, przez rzucone przez nią słowa, zapłacili za wszystko śmiercią. 

T? Czy ty… - zwróciła się do mnie głuchym głosem - czy ty… nie. Nie zrobiłbyś tego, prawda? 

Takie rzeczy nie leżą w mojej mocy. Nie decyduję kto umrze, a kto nie.

Ale wiedziałem. Może nie od razu, może nie kiedy z nimi rozmawiała, ale gdy wzbiła się z powrotem w powietrze wiedziałem, że nadszedł ich czas. Jednak naprawdę nic z tym nie mogłem zrobić. To nie moja działka. Muszę jednak przyznać, że czułem pewną satysfakcję. Nie zaszczyciłem też ich osobistą pomocą tylko wysłałem swoją astralną projekcję, której zacząłem częściej używać, gdy spotkałem Manchinellę. Dzięki temu mogłem wykonywać swoją pracę jednocześnie widując się z nią.

Pokiwała powoli głową i ruszyła przed siebie. Z początku było jej przykro, ale po jakimś czasie nawet taki szok potrafi ustąpić. Chciała wrócić do ostatniego miejsca, w którym mieszkała, lecz ja miałem lepszy pomysł.

 Myślę, że to nie miejsce dla ciebie - powiedziałem, gdy nas tam przeniosłem. - Nic tu dla ciebie nie zostało i nic tu cię nie trzyma.

To co gdzie mam się udać?

 Mam pewien pomysł - odparłem szczerze się uśmiechając. - Ufasz mi?

Tak. Wiesz, że ufam.

  Wyciągnij więc swoje piękne, czarne skrzydło.

 

W ziemskich latach minęło od tamtego czasu dziesięć lat. My natomiast nie obliczamy już tak czasu, czas nas w zasadzie w ogóle nie obowiązuje. Manchinella przyjęła moją propozycję i tak oto mieszkamy razem w moim królestwie. Dojrzała jeszcze bardziej, stając się najpiękniejszym kaczęciem jakie mógł zrodzić wszechświat. Pokazałem jej miejsca, które mogłyby się jej jedynie śnić, gdyby została na Ziemi. Ona natomiast pokazała mi najcudowniejsze gwiazdy i galaktyki świecące tylko w międzygalaktycznej czerni wylewającej się z jej oczu. Może kiedyś i te miejsca uda nam się odwiedzić?

Stworzyłem dla niej tron, który spoczywa obok mojego. Obity jest miękkimi, burzowymi chmurami, a podłokietniki iskrzą się żółtymi błyskawicami. Jest szczęśliwa, ale gdyby nie była to oczywiście nie próbowałbym jej zatrzymać. Nie mógłbym sprzeciwić się tak cudownej istocie.

Nasze czarne królestwo dryfuje pomiędzy gwiazdami i księżycami, i nie ma tu dnia ani nocy. A wewnątrz, w kontraście do czarnych, obsydianowych murów, przelewa się jaskrawa błękitna woda, w której właśnie pływa Manchinella śmiejąc się radośnie. To niesamowite, że teraz jest niemal wielkości łabędzia. Czarnego łabędzia o lśniących piórach, neonowych pomarańczowych płetwach i zgrabnym dziobie. I te oczy, ach te oczy, w których pięknie tonę raz za razem.

Od kilkudziesięciu okrążeń wokół Drogi Mlecznej Manchinella pomaga mi w pracy. Razem odwiedzamy istoty na każdej zamieszkanej planecie, pomagając im w zaakceptowaniu smutnej rzeczywistości. 

Zaraz do niej dołączę i obmyję moje ciemnofioletowe skrzydła. I pójdziemy spać. 

Zaśniemy czekając na nowe wezwanie.

 


Od redakcji: Ilustracja wygenerowane przez AI za pomocą: MS Copilot Desinger