Profesor Marzecki spojrzał w okno. Pogoda nie rozpieszczała. Ciemne chmury przysłaniały całkowicie niebo, silny wiatr przechylał drzewa bez miłosierdzia, a strugi deszczu malowały szerokie smugi na szkle.
Fatalny pejzaż - pomyślał, unosząc do ust filiżankę parującej herbaty. Napój rozgrzewał go, przyjemne ciepło zaczęło rozlewać się po jego ciele.
Jasny błysk przeciął niebo, rzucając wyraźne cienie. Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Zaraz po nim do uszu Marzeckiego dotarł przeciągły grzmot. Licząc, że tylko mu się przesłyszało, nie poruszył się.
Natrętny dzwonek rozbrzmiał ponownie. z ciężkim westchnieniem profesor podniósł się z fotela i ruszył w stronę drzwi. Kiedy otworzył, przed progiem ujrzał wysokiego mężczyznę w czarnym płaszczu ociekającego wodą. w jego ciemnych oczach dostrzegł błysk przenikliwości. Nieznajomy od razu zlustrował go od stóp do głów. Wyglądał, jakby chciał się czegoś usilnie dowiedzieć, jeszcze zanim zada jakiekolwiek pytanie.
- Czy mam do czynienia z profesorem Wojciechem Marzeckim?
- Tak, to ja, Akademia sztuk pięknych - odpowiedział rzeczowo Marzecki.
Mężczyzna rozejrzał się po mieszkaniu, przez otwarte drzwi widać było kuchnię i mały salon.
- a kim pan w ogóle jest? - zapytał niechętnie Marzecki. Nie miał w tej chwili chęci na dyskusje z jakimś amatorem sztuki, szczególnie we własnym domu.
- Jestem Marek Suden, pracuję w policji. Naprawdę nie zajmę panu profesorowi długo - rzekł, po czym bez wahania przeszedł przez próg prosto do otwartego salonu i usiadł przy stole. Każdy jego krok zostawiał ślady wielkich buciorów na idealnie czystym parkiecie mieszkania.
Złość buzowała w profesorze, ale postanowił się uspokoić. Na stare lata nabrał nieco ogłady, wszak kiedyś zapewne zrobiłby natrętowi awanturę.
- Czy coś złego zrobiłem? - zapytał Marzecki.
- Skądże, chciałem zapytać pana o pańską magistrantkę - powiedział przybysz, ciągle mając na oku Marzeckiego. - Pani Agnieszka Zalewska, czy wie pan coś o niej?
- Do teraz nie nauczyła się poprawnie cieniować - stwierdził z pobłażaniem. - Dodatkowo mam wrażenie, że to ja piszę jej pracę, a nie… - urwał, widząc wyraz twarzy gościa. - Co się stało?
- Właśnie w tej sprawie przychodzę. Bardzo mi przykro, ale pani Agnieszka nie żyje. Jej ciało znaleziono dziś rano w jej mieszkaniu.
Marzecki popatrzył bez zrozumienia na twarz przybysza, który tak nagle wtargnął do jego mieszkania i zburzył wszelki spokój, który jeszcze przed chwilą odczuwał. Poczuł wszechogarniającą go pustkę. Fakt, dziewczyna popełniała błędy, ale głęboko zżył się z nią przez ostatnie miesiące.
- Co było przyczyną… śmierci? - zapytał, jąkając się przy tym.
- Popełniła samobójstwo.
- Czy wiadomo, dlaczego? - mężczyzna pokręcił głową.
- To właśnie próbujemy ustalić - wstał z krzesła i zaczął się przechadzać po salonie. Profesor westchnął. Burza rozszalała się na dobre. Co chwilę niskie dudnienie grzmotów rozbrzmiewało wśród świstu wiatru i huku uderzających o szybę kropel.
Marzecki milczał, wyraźnie oszołomiony, toteż policjant kontynuował.
- Nie byłoby to nic szczególnie niezwykłego, samobójstwa zdarzają się i zdarzać się będą, jednak w tej sprawie jest coś jeszcze. Okazuje się, że to już szósta osoba, która zakończyła swoje życie w przeciągu ostatnich trzech miesięcy. Wszystkie łączyło zamiłowanie do sztuki. Troje z nich studiowało na pańskim uniwersytecie, jeden był ulicznym artystą, a pozostali pracowali jako konserwatorzy zabytków.
Profesor otrząsnął się nieco z pierwszego szoku i spojrzał bardziej obecnym wzrokiem na swojego rozmówcę. Zastanawiał się, czemu mu to w ogóle opowiadał. Nie znał się w żaden sposób na takich przypadkach ani nie miał nigdy z takowymi do czynienia. Policjant, jakby czytając w myślach Marzeckiego, położył mu dłoń na ramieniu.
- Potrzebuję pańskiej pomocy. Każdy ze zmarłych zostawił list pożegnalny. Każdy z nich wspominał o obrazie, który wstrząsnął nimi tak dogłębnie, że nie byli w stanie dalej żyć z jego wspomnieniem.
- Co proszę? - profesor Marzecki wstał od stołu. - Cóż to za głupoty? Niby jakiś obraz spowodował śmierć sześciu osób, w tym Agnieszki? Co to za obraz?
Suden wzruszył ramionami. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej wydrukowane zdjęcie. Na zdjęciu znajdował się portret mężczyzny o czarnych włosach sięgających do ramion. Delikatne rysy silnie kontrastowały z szaleńczym uśmiechem oraz oczami wypełnionymi krwawymi łzami. Większość rysunku była czarno-biała, tylko do łez użyto intensywnego atramentu.
- Konserwator, który namalował ten portret, użył własnej krwi z przeciętego nadgarstka - dodał policjant ponurym tonem.
Co? - wykrztusił Marzecki.
Zbierało się mu na wymioty. Niczego nie rozumiał, nie wiedział, jaki sens mogło mieć cokolwiek z tego, co właśnie usłyszał. Zakręciło mu się w głowie. Policjant pomógł mu wrócić na fotel. Profesor oddychał przez dłuższą chwilę głęboko, w nadziei, że pozbędzie się z pamięci strasznego widoku.
- a o czym wspominała Agnieszka? - zapytał, czując ogromny ciężar na sercu. - Czy ona… też zrobiła coś podobnego?
Stróż prawa pokręcił głową. Krople spadały wciąż z jego płaszcza na podłogę, ale profesor przestał zwracać na to jakąkolwiek uwagę.
- Mówiła tylko o młodym człowieku o niewyobrażalnym talencie. To on miał stworzyć to niedoścignione dzieło sztuki. Stąd moje pytanie, czy taka osoba uczęszcza do Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta?
Profesor zastanawiał się przez chwilę. Przez myśl przemknęły mu nazwiska studentów z ostatnich lat, których umiejętności szczególnie zapadły mu w pamięć, tych, którzy niedawno rozpoczęli pracę czy jakichkolwiek wyróżniających się jednostek. w końcu zaprzeczył z żalem.
- Rozumiem. Przepraszam, że wciągałem pana profesora w ten nieprzyjemny temat - rzekł ze współczuciem w głosie policjant.
- Panie Suden - powiedział nagle Marzecki. - Czy mógłbym zobaczyć wszystkie te listy pożegnalne?
Mężczyzna zastanowił się nad tą propozycją.
- w zasadzie nie powinienem, obowiązuje nas tajemnica służbowa. z drugiej strony… widzę, jak się pan tym przejął. Zgadzam się, ale proszę nikomu o tym nie mówić. Proszę podać mi maila. Prześlę je jeszcze dzisiaj.
Profesor Marzecki trzęsącymi się dłońmi wyjął z biurka małą karteczkę i napisał swój adres internetowy drobnym, lekko niezgrabnym pismem.
Marek Suden wziął papier i schował go do kieszeni płaszcza. Wstał potem pożegnał się sztywno i wyszedł z mieszkania na ciemny korytarz. Marzecki obserwował, jak jego gość przechodzi przez fale gęstego deszczu, kierując się do czarnego mercedesa. Chwilę potem światła samochodu rozbłysły, silnik ruszył i nic nie świadczyło o wizycie mężczyzny na osiedlu profesora.
Serce waliło mu jak oszalałe. Nie wiedział, co powinien zrobić. Cała ta sytuacja zdawała się Marzeckiemu w jakiś sposób nierealna. Niemożliwe było przecież, żeby ktoś odebrał sobie życie z powodu obrazu, w każdym razie nie, żeby uczyniło tak aż sześć osób. Nie mógł tego tak po prostu zostawić.
Zastanowił się, z kim ostatnio Agnieszka mogła mieć kontakt. Domyślał się, że policja przeszukała już jej dom, ale skoro zwrócili się do niego z tak niekonkretną prośbą, raczej niewiele się dowiedzieli. Myśli jak oszalałe przelatywały mu przez głowę, niemal mógł dostrzec je przed oczami. Pomyślał o mężczyźnie, z którym kobieta niedawno się rozstała. Może i byłby to jakiś kierunek, lecz z drugiej strony wiedział, że on nigdy nie zajmował się rysunkiem. Jakieś przyjaciółki? Czy one coś wiedziały? Nie miał innego śladu, toteż postanowił napisać do trzech, o których magistrantka opowiadała mu kiedyś. Wszystkie one uczęszczały na zajęcia u profesora Marzeckiego, więc nie miał problemu ze znalezieniem maili.
Pobiegł do komputera. Drżącymi dłońmi zapisał szybko wiadomość, skopiował ją i wysłał. Odetchnął ciężko, widząc, że wiadomości doszły do adresatek.
Cały w nerwach czekał na odpowiedź. Nie mógł się niczym zająć, nie był w stanie myśleć o czymkolwiek innym: tylko czekał, wytężając wzrok. Ekran błyszczał sztucznym blaskiem, przez który oczy profesora zaszły łzami.
Nagle usłyszał wyczekiwany dźwięk. Czuł, jak serce wali mu jak oszalałe. Otworzył wiadomość i przeczytał na głos:
- Szanowny Panie Profesorze. Bardzo mi przykro, ale ostatnio nie miałyśmy ze sobą zbyt dobrego kontaktu. Pisanie pracy magisterskiej zabiera wiele czasu. z wyrazami szacunku…
Marzecki zsunął się z krzesła z żalem, niczego się nie dowiedział. Czekał dalej. Kolejna wiadomość brzmiała podobnie. Tracił już wszelką nadzieję, że to pomoże rozwiązać tę sprawę. Wtedy kolejne powiadomienie przykuło jego uwagę.
- Szanowny Panie profesorze - czytał. - Rozmawiałam w Agnieszką trzy dni temu. Spotkałyśmy się przy kawie i opowiadała o sprawach osobistych. Rozumiem, że pyta Pan Profesor o to ze względu na pracę magisterską. Czy coś się stało?
Mężczyzna zerwał się na równe nogi. Powoli zaczynało się ściemniać, ale nie chciał czekać nawet minuty. Wybrał numer. Zaskoczył dziewczynę, ale zgodziła się, żeby przyjechał.
Zerwał się z miejsca, złapał pierwszy płaszcz wiszący w szafie i, nie zamykając nawet drzwi, wypadł na zalane deszczem podwórze. Krople zalewały szybę jego samochodu, gdy próbował bezskutecznie odpalić. Wściekłość wypełniała całe jego wnętrze. Wypadł z auta i kopnął drzwi z całej siły. Pożałował tego od razu. Ból przepłynął przez całe jego ciało, ale to pozwoliło mu oprzytomnieć.
Kuśtykając, pobiegł w stronę przystanku autobusowego. Szczęśliwie nie musiał czekać długo. Padł na jedno z miejsc i odetchnął głęboko.
W autobusie poza nim jechały tylko dwie osoby: staruszek w czerwonym sztormiaku podpierający się laską i tęga kobieta o niesympatycznej twarzy z wielkim, granatowym parasolem. Nie wiedział czemu, ale miał wrażenie, że świat wydaje się mu inny niż zwykle, czegoś w nim brakowało. Otaczający Marzeckiego byli dziwnie podejrzani. Dlaczego staruszek dziwnie się uśmiechał, dlaczego nucił coś pod nosem, jakby nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest? Kim była kobieta siedząca z przodu, czemu cały czas trzymała dłoń na kieszeni kurtki? Czyżby coś tam ukrywała?
Autobus podjechał na kolejny przystanek, zatrzymał się, a do środka wsiadł wysoki, młody mężczyzna o przystojnej twarzy. Ciemne oczy utkwił w profesorze i uśmiechnął się.
- Panie profesorze - rzekł, zbliżając się do niego. - Dawno pana nie widziałem.
Marzecki zastanowił się chwilę. Tylu ludzi uczył, niemożliwym było wszystkich zapamiętać. Ale ten głos… wróciły mu wspomnienia sprzed trzech lat. Bodaj jedyny, którego rysunku na pierwszych zajęciach nie mógł skrytykować. Zmienił się od tamtego czasu. Wychudł i zapuścił dłuższe włosy, ale głos był taki jak wtedy.
- Franciszku, rzeczywiście całe lata! Opowiadaj, co u ciebie?
Chłopak usiadł obok, a uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- Pewnie mogło być lepiej. Wiem, jak profesor we mnie wierzył, nawet jeśli nie powiedział tego na głos. Niestety, nie dałem rady skończyć studiów. Proszę nie patrzeć na mnie, jakbym żartował. Tak czasem bywa. z przedmiotami praktycznymi nie miałem problemów, ale nie przeskoczyłem teorii. Czy to moje lenistwo, czy brak umiejętności, nie wiem.
- Ale radzisz sobie chłopcze, prawda? - zapytał z niepokojem. Spotkanie dawnego ucznia pozwoliło mu chociaż na chwilę pomyśleć o czymś innym, niż straszne wydarzenia poprzednich godzin.
- Radzę - powiedział ze spokojem. - Okazało się, że wielu chętnie kupi moje obrazy, więc zająłem się tym w pełni. w końcu mogę naprawdę robić to, do czego zostałem stworzony, przedstawiać moje wnętrze na płótnie.
- Tylko z tym nie przesadź. Wyglądasz na zmęczonego.
Młodzieniec zaśmiał się i przeczesał dłonią przemoczone włosy.
- Będę o tym pamiętał, ale naprawdę nie ma się co profesor obawiać. Mogę nawet panu powiedzieć, że ostatnimi czasy spotkałem wielu równie zainteresowanych sztuką ludzi, co ja.
Chłopak spojrzał w okno. Światło lampy ulicznej odbiło się w jego oczach. Na starannie ogolonej twarzy malowało się rozmarzenie.
- To już mój przystanek, proszę mi wybaczyć.
- Nie ma problemu - profesor uśmiechnął się po raz pierwszy.
Kiedy jego niegdysiejszy student wysiadł, poczuł, jakby razem z nim zniknęła cała nadzieja na lepsze dni.
W końcu dotarł pod adres kobiety, z którą umówił się na spotkanie. w milczeniu skierował się ku klatce. Zadzwonił pod podany przez nią numer.
Po chwili czekania z głośnika wydobył się wysoki, lekko metaliczny głos.
- Słucham, czy to pan, panie profesorze?
- Tak, to ja.
Rozbrzmiał brzęk, a Marecki bez przeszkód wszedł do środka, przeszedł dwa piętra w górę, dysząc lekko pod koniec i skierował się do mieszkania pod numerem osiemdziesiąt dziewięć. Drzwi otworzyły się, zanim jeszcze zdążył podejść. Stała w nich dość niska dziewczyna o jasnych kręconych włosach, szarych oczach i delikatnym makijażu. Uśmiechnęła się lekko, widząc starszego mężczyznę, na którego zajęcia przychodziła zawsze z niepewną miną.
- Pan profesor, proszę wejść.
Posłuchał. Usiadł w salonie na aksamitnej sofie. w pokoju stały dwie duże, drewniane, zdobne szafy. Wypełniały je najróżniejsze bibeloty, drobne pamiątki z zagranicznych wypadów, zdjęcia rodziny i przyjaciół, figurki fikcyjnych postaci. Profesor spoglądał na nie z dezaprobatą.
Takie piękne meble, tak zawalone jakimiś szpargałami - pomyślał.
Kobieta usiadła na fotelu naprzeciw. Zaproponowała kawę, ale odmówił.
- Pewnie domyśla się pani, dlaczego przyjechałem tu - dziewczyna kiwnęła głową.
- Chodzi o coś związanego z Agnieszką, sam pan profesor nawet o tym pisał.
Westchnął głęboko. Musiał powiedzieć to wszystko jak najbardziej spokojnie. Nie chciał już konfrontować dziewczyny z tak strasznymi faktami, ale musiał dowiedzieć się jak najwięcej.
- Pani Magdaleno - zaczął, powoli wypowiadając każde słowo. - Może się to wydawać śmieszne czy dziwne, ale muszę się dowiedzieć dokładnie, o czym rozmawiała pani z moją magistrantką. Jest to niezwykle istotne.
Ton głosu mężczyzny i jego wyraz twarzy sprawił, że kobieta nie zadawała pytań. Opowiedziała po prostu wszystko ze szczegółami. Marzecki słuchał tego w przejęciu, z każdą chwilą jednak jego zapał gasł niczym zachodzące za horyzont słońce. Nic nie wskazywało na to, żeby miało dojść do tragedii. Agnieszka tamtego dnia była równie pogodna i rezolutna jak zwykle. Mimo to coś nie dawało mu spokoju.
- Czy podawała imię mężczyzny, który przykuł tak bardzo jej uwagę?
- Nie, mówiła tylko, że ma niezwykły talent i że widzi sztukę tak samo jak ona. Zapytałam więc jej, czy kiedyś mogłyśmy spotkać go na uczelni. Agnieszka na to odpowiedziała, że nie, bo zrezygnował z nauki po jednym roku. Mówił, że teoria była dla niego zbyt nudna i… panie profesorze, czy wszystko z panem w porządku?
Twarz profesora Marzeckiego zrobiła się biała jak kreda. Wstał niepewnie i na chwiejnych nogach ruszył w stronę drzwi.
- Tak, wszystko ze mną w porządku. Bardzo dziękuję za pomoc i gościnę.
Gdy wyszedł na ulicę, zdawało mu się, że razem z deszczem cały świat zwali się mu zaraz na głowę. Wyciągnął telefon, miał już dzwonić na policję, lecz pewna myśl nie dawała mu spokoju.
On nie mógł tego zrobić. To musi być jakieś nieporozumienie. a co, jeśli po prostu się mylę? - pomyślał. Dostarczyłby chłopakowi traumatycznych przeżyć tylko i wyłącznie z powodu dziwnych domysłów. Mimo to wybrał numer i zadzwonił. Szybko odebrano jego połączenie. Rozłączył się, a następnie skierował się na ten sam przystanek, na którym wysiadł.
Odrapana kamienica stała tu najpewniej jeszcze od czasów niemieckich. Obraźliwe graffiti i zapach moczu odrzucał, wydawały się pierwszą linią obrony dla kogoś, kto chciałby tu wejść.
Budynek numer pięć, mieszkanie numer pięć: to wyglądało, nawet dla zagorzałego ateisty, jak jakiś znak. Znajomy z urzędu po krótkiej prośbie podał mu adres mieszkania, przed którego drzwiami stał. Zastanowił się, czy powinien zapukać. Co, jak mu otworzy? Co się wtedy stanie?
Delikatnie dotknął klamki. Drzwi otworzyły się.
- Wiedziałem, że pan mnie odwiedzi - rzekł ze smutnym uśmiechem Franciszek Olmst.
Stał z rękami w kieszeniach, w czarnej bluzie z kapturem. Bluza w wielu miejscach nosiła ślady farby.
Chłopak wydawał się bardzo smutny. Stał na środku przedsionka, czarne włosy opadały w nieładzie kaskadą, przysłaniając jedno z brązowych oczu.
- Proszę wejść, nie ma tu wielu wygód, ale spróbuję przyjąć profesora najlepiej jak umiem.
Marzecki zastanawiał się chwilę nad tą opcją. Obawiał się, czy wyjdzie z tego żywy. Pomyślał o Agnieszce, jego obawy rozwiały się natychmiast. Musiał się przekonać, co tak naprawdę się stało. Niepewnie wszedł do środka.
Mieszkanie całe zastawione było sztalugami, farbami. Pod ścianami leżały płótna, a na podłodze walały się pędzle i kartki z zamówieniami od klientów polskich oraz zagranicznych.
Nie czekał, aż chłopak zaproponuje mu, aby usiadł. Wskazał na niego oskarżycielsko palcem. Franciszek milczał.
- Czy spotkałeś się ostatnio z Agnieszką Wojs? - zapytał lekko drżącym głosem.
- Tak - jego głos rozbrzmiał głucho. Profesor bał się kolejnego pytania, nie chciał go zadawać, ale i tak je zadał…
- Czy to ty zabiłeś ją?
Przez chwilę milczeli, nie poruszając się. Chłopak patrzył prosto w oczy profesora, który z trudem wytrzymywał jego wzrok. Najgorsze jest to, że Marzecki widział w tym spojrzeniu tylko pasję, buzującą jak jasny płomień.
- Nie nazwałbym tego tak. Chociaż nie da się zaprzeczyć, że przyczyniłem się w pewien sposób do jej śmierci.
Profesorowi zakręciło się w głowie. Wszystko wydawało się nie na miejscu, coś musiało być nie tak.
- Dlaczego? - ledwo wyszeptał.
- Ponieważ mnie o to poprosiła - Olmst widział brak zrozumienia malujący się na twarzy swojego rozmówcy, toteż kontynuował. - Tak profesorze, prosiła mnie, żebym pokazał jej moje prawdziwe prace, te które widzę nocami, obrazy snu. Ostrzegałem ją, że źle się to skończy, że każdy, kto je zobaczył, nie jest w stanie później normalnie żyć, ale nie dała się przekonać.
- Czy inni… - zaczął. - Też je zobaczyli? - kiwnął głową.
- Na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. To byli obcy dla mnie ludzie, informacje o ich śmierci dotarły do mnie z opóźnieniem. Jeden zobaczył je przez przypadek, gdy pokazywałem mu zwykłe obrazy na sprzedaż.
- Toż one są niebezpieczne! Jak możesz je tu trzymać? Jak mogłeś ich nie zniszczyć?
Młodzieniec popatrzył na niego bardzo poważnie. Wyglądał, jakby słowa te zadały mu fizyczny ból.
- a czym ja bez nich jestem? To one stanowią cały mój sens. One i ten, który nocami mi je pokazuje.
- Szaleństwo - rzekł profesor.
- z pewnością - Franciszek uśmiechnął się szeroko. - Ale w którym miejscu życie nie jest szaleństwem? z jakiej strony by na to nie spojrzeć, nasze jestestwo nie ma sensu, czy to od strony kosmologicznej, czy moralnej, czy duchowej. Jesteśmy, żeby umrzeć, umieramy, by zrobić miejsce dla kolejnych.
- Powinienem od razu zadzwonić na policję. Nie mam pojęcia, jak wytłumaczyć ten twój fenomen obrazów, ale na pewno jesteś niebezpieczny - mówił to wszystko z rozdzierającym go od środka bólem, który, jak mniemał, nigdy nie przeminie.
- z pewnością ma pan rację, jednak jedna rzecz nie daje mi spokoju, domyślam się, że panu również.
Marzecki spojrzał na niego podejrzliwie. Będzie próbował go zatrzymywać? z pewnością, ale wciąż nic nie zrobił. w jaką grę z nim grał?
- Co masz na myśli?
Chłopak wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste. Deszcz przestał padać, ale nocne niebo szczelnie przesłaniały chmury.
- Wiem, że chce je pan zobaczyć… moje dzieła. Może się to dla pana skończyć tragicznie, ale ciekawość dla takiej osoby jest wszystkim. Drzwi są otwarte, tak samo jak drzwi od mieszkania. Proszę wybrać swoją drogę.
Usiadł na krześle i obserwował Marzeckiego, przekrzywiwszy lekko głowę.
Profesora zmroziło, nie mógł się w żaden sposób poruszyć, nie mógł zrobić czegokolwiek. Odpowiedź zdawała się oczywista. Musiał uchronić innych przed wizją śmierci. Nawet jeśli jego były student tego nie widział, to wszystko trzeba skończyć. Podszedł do drzwi wejściowych i… zawahał się. Czuł jakby drugi pokój przyciągał go dziwną nadnaturalną energią. Ale był przecież silniejszy niż jakieś zwidy czy omamy.
Odwrócił się i wszedł do zakazanego pokoju.
Nieskończoność, wbrew obiegowemu przekonaniu, jest prostsza do wyobrażenia niż coś naprawdę, naprawdę dużego. Koncept czegoś, co po prostu się nie kończy przychodzi nam łatwiej niż próba zrozumienia rzeczy na pozór do tej nieskończoności dążących. To właśnie Marzecki dostrzegł na płótnach swojego byłego studenta. Nie widać tego na pierwszy rzut oka, bo nawet drobny zarys trudno zrozumieć. Widział obraz czegoś tak potwornego, że ludzki mózg nie jest w stanie zaakceptować tego widoku. Uśmiechnął się lekko, jednak szaleństwo jest zaraźliwe. Powiedzenie, że jesteśmy pyłem stanowiło niedopowiedzenie, kiedy profesor spojrzał w oczy tego, który jest większy niż galaktyki, a jego jestestwo wykracza poza ramy fizyki, zrozumiał, co poczuli inni.
Zrozumiał, że nikt więcej nie może tego zobaczyć…
***
Notatka z dziennika internetowego:
Zeszłej nocy w mieszkaniu przy ulicy Spokojnej doszło do wybuchu gazu. Jedno z mieszkań doszczętnie spłonęło. Strażacy znaleźli w nim ciała należące do dwóch mężczyzn. Ich tożsamość próbuje ustalić policja. Służby ewakuowały mieszkańców bloku numer pięć. Wedle podanych informacji budynek nie grozi zawaleniem.
Autor: Jakub Jurecki, lat 21
Od redakcji:
Dla publikowanych w naszym miesięczniku utworów literackich stosujemy bardziej rygorystyczną licencję Creative Commons: BEZ UTWORÓW ZALEŻNYCH.
Wynika to z konieczności zablokowania możliwości wykorzystania publikowanego utworu w formie plagiatu (co niestety bardzo często się zdarza, szczególnie w internetowych grupach literackich).
Ilustracja do opowiadania został wygenerowane przez AI za pomocą: https://designer.microsoft.com/image-creator