Opowiadanie jest jednym z laureatów pierwszego etapu 
VII edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im Bolesława Prusa 
na opowiadanie młodzieży (2023/24).
organizator konkursu: Fundacja Kultury WOBEC
patronaty medialne:
https://miesiecznik-wobec.pl/ 
http://miesiecznik.e-kreatywni.eu/ 

==>ZOBACZ INNE opowiadania laureatów 1 etapu konkursu,
(wszystkie opowiadania opublikowane są również w Miesięczniku WOBEC

 

Modliszki / Alan Babij

Modliszki / Alan Babij

Od redakcji: Ilustracja do opowiadania została wygenerowana przez AI za pomocą Canvy

 


 

Wyszedłem na balkon po kłótni z siostrą, potrzebowałem złapać trochę powietrza, gdyż doszło między nami do... dość sporej sprzeczki. Złapałem balkonową poręcz i westchnąłem, po czym swój wzrok skierowałem w dół, na miasto pokryte osłoną ciemnej jak smoła nocy. Te miasto to mój „ukochany” dom — imperium Genesis.

W tej części imperium nie było ani jednego interesującego miejsca. Rzadko co była tu dostępna woda, a co dopiero prąd. Spoglądając w dół z balkonu widziałem to, co zawsze. Pod barem krzyczały pijane gobliny, w ciemnej alejce wróżki wymieniały między sobą nielegalny towar, a w jednym z okien można było dostrzec kłócące się ze sobą centaury — ciekawe o co poszło. 

Patrząc na nich, zazdrościłem im, bo ja jestem tylko marnym człowiekiem. Sam nie wiem skąd się wziąłem. Podobno moja siostra znalazła mnie, małego brzdąca, owiniętego w kocyku i wyrzuconego przez rzekę. Nie było żadnej kartki, żadnej wiadomości, jedynie moje imię, widniejące na przykryciu — Viktor. Spojrzałem wtem na swą dłoń i pomyślałem o tym, czy ludzie w ogóle dalej istnieją?

Według opowieści, żadnego człowieka nie było na tym świecie od dobrych trzystu lat, nikt nawet nie wie skąd się wzięli. Większość istot wierzy w to, że ludzie pochodzą z najmroczniejszych czeluści piekła, a demony zesłały ich na Ziemię w celu zniszczenia planety. Najwidoczniej zniszczyli też siebie.

Uniosłem wzrok, spoglądając się w dal ku pełnemu świateł i neonów centrum miasta, w którego środku postawiony był cesarski pałac. 

— Przeklęte dusigrosze... — prychnąłem, unosząc ku niemu środkowy palec.

Nagle usłyszałem za sobą otwierające się drzwi na balkon i prędko odwróciłem się. Ujrzałem czarnego, uskrzydlonego kocura z szalikiem owiniętym wokół jego szyi i z ulgą odetchnąłem.

— Nie zakradaj się tak — oparłem się o poręcz. — Zawału można dostać.

— Nie zakradałbym się tutaj, gdybyś wkurzony nie opuścił spotkania — odpowiedział kocur swym niskim męskim głosem, zbliżając się do mnie. — Dzisiejsza młodzież to wstyd.

Wywróciłem tylko oczami, słuchając jego narzekania.

— I nie opieraj się tak, bo wypadniesz — oznajmił, samemu siadając na poręczy.

Posłuchałem się go i oddaliłem nieco od krawędzi balkonu.

— Wyszedłem, bo musiałem się przewietrzyć, Oscarze — skrzyżowałem ręce, patrząc z chłodnym spojrzeniem na miasto.

Oscar zawsze lubił narzekać, był bardzo odpowiedzialny, lecz czasami nawet za bardzo. Nie chodzi mi o to, że upomniał mnie bym odsunął się od poręczy, bardziej o to, że zawsze musiał się uważać za najbardziej doświadczonego. Mimo to, ta odpowiedzialność niejednokrotnie uratowała mnie z opresji, więc czasami się jednak przydawała. Znam go od zawsze, moja siostra dostała go na swoje dziesiąte urodziny, więc było to zanim jeszcze mnie znalazła. Oscar uwielbia nosić szaliki, ma ich całą kolekcję w szafie, a codziennie nosi jakiś o innym materiale i kolorze; dzisiaj jego szalik jest fioletowy i wełniany. Muszę przyznać, że pasuje mu do skrzydeł. Mam wrażenie, że szaliki są dla niego dość sentymentalne. Zaczął je nosić, gdy w wieku siedmiu lat dałem mu jeden na urodziny. Widać spodobał mu się, gdyż nosi je bez przerwy już od dekady. To w sumie dość urocze.

Kocur westchnął.

— Viktorze — zaczął mówić, spoglądając na mnie. — Rozumiem, że czujesz się wykluczony, ale... to nie zależy od nas.

Odwróciłem się ku miastu.

— To tylko jedna misja, którą odpuścisz — uśmiechnął się ciepło. 

— Tylko czemu? — prychnąłem. — Jestem jedną z Modliszek, biorę udział w każdej z tych głupich misji zlecanych przez cesarzową, a teraz nagle mam nie iść na taką, za którą zapłaci potrójnie? No chyba nie.

Uśmiech Oscara znikł.

— Też tego nie rozumiem, ale to rozkaz cesarzowej, więc masz odpuścić — Oscar zeskoczył za balkon i wzniósł się w powietrze, podlatując przed moją twarz. — Nie zapominaj, że gdyby nie ona, to wszyscy skończylibyśmy na ulicy.

Wiedziałem, że ma rację, w tym przypadku naprawdę ma rację. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko przystanie na żądania cesarzowej.

— Niech ci będzie, tym razem zostanę w domu — wywróciłem oczami. — Robię to dla ciebie i Fei, nie dla niej.

Oscar wylądował z powrotem na balkonie.

— No i dobrze — oznajmił, wskakując na klamkę i otwierając drzwi. — A teraz wracajmy. Twoja siostra się martwi.

Ostatni raz spojrzałem się na cesarski pałac, marszcząc brwi. Teraz mi trochę głupio. Wyszedłem na świeże powietrze by ochłonąć po kłótni z Fei, moją siostrą, która na pewno się obwinia po tym jak po prostu obrażony wyszedłem w trakcie rozmowy. To było głupie. Mimo to chyba jednak mam prawo być wściekłym, gdy cesarzowa odcina mnie od zarobku bez żadnego wyjaśnienia. Tylko, że to nie jest wina Fei. Naprawdę będę musiał ją przeprosić.

— Viktor! — zawołał niecierpliwie Oscar. — No chodź no! 

Otrząsnąłem się i w końcu wszedłem do budynku, zostawiając za sobą widok na brudne i niezadbane okolice miasta.

***

Na środku strychu znajdował się ogromny stół, a na nim mapa imperium. Wokół niego porozstawiane były podłużne ławy pełne rys i plam, które widniały tam już od paru lat. Stałem z boku, opierając się o ścianę, a przy stole siedziało parę osób, należących do organizacji, w tym moja siostra. 

— Kwaśny Enzo przypłynie do portu po północy, a zatem musimy mieć plan — Fei omawiała z innymi członkami Modliszek następną misję. Oczywiście misję, na której mnie nie będzie.

Moja siostra była urodzoną liderką, a każde wypowiedziane przez nią słowo było pełne pasji, którą zarażała innych. Chciałbym czasami być nią; pełną optymizmu i pewności siebie. Niektórzy często jej nie doceniali, gdyż po jej wyglądzie można było pomyśleć, że jest uroczą dziewczynką, która bałaby się skrzywdzić muchę. Owej by nie skrzywdziła, ale kryminalistę już tak. Do tego Fei jest wróżką, a one są... NAPRAWDĘ niedoceniane; to pewnie przez ich stosunkowo niski wzrost, czy kolorowe włosy, w przypadku niej — różowe.

Próbowałem nie spoglądać w stronę stołu, mimo to wsłuchiwałem się w rozmowę moich współpracowników, będąc ciekawym tego, co planują. 

— Tak w ogóle, co takiego ma ten Enzo, że cesarzowa tak tego pragnie? — zapytał Kieł, jeden z członków naszej organizacji, będący humanoidalnym nosorożcem o miękkim sercu.

Fei spojrzała na niego i podrapała się w podbródek.

— Nie wiem, coś ważnego — jak widać nawet ona nie wiedziała, co musimy przejąć.

— Coś czego moje ludzkie ręce najwidoczniej nie mogą tknąć... — wyszeptałem, lecz na tyle głośno, że parę osób przy stole usłyszało. Mój wzrok powędrował na sekundę w ich stronę, po czym zawstydzony znów spojrzałem się na ścianę.

Kieł obrócił się w stronę okna, spoglądając na cesarski pałac.

— Skoro nam nie mówi, to pewnie to coś potężnego — oznajmił, odwróciwszy się z powrotem ku stołowi. — Moglibyśmy to wziąć i użyć, aby się wyzwolić.

Reszta zaczęła szeptać, a ja z zaciekawieniem spojrzałem się w ich stronę. Oglądałem ich twarze, widząc mnóstwo mieszanych uczuć. Jednak nie u wszystkich, nie u Fei.

— Nie zrobimy tego — westchnęła stanowczo. — Nasze tatuaże są dowodem naszej wierności — wskazała na swój bark, od którego w dół ciągnął się japoński napis. — Oznacza on modliszkę, a Modliszką jest każdy z nas tutaj. Czy muszę wam przypominać co ona dla nas zrobiła?

Jęknąłem poirytowany, po czym podszedłem do stołu, a Kieł sunął się na bok.

— Tak, tak, wszyscy wiemy jaka to dobra — obróciłem oczami — jest nasza ukochana cesarzowa.

Fei zmarszczyła brwi.

— Tego nie powiedziałam.

— Błagam cię, żyjemy w najbiedniejszej dzielnicy imperium, harując codziennie, gdy cesarzowa Midori siedzi na swoim złotym tronie, bawiąc się nami — warknąłem, będąc z każdym słowem coraz bardziej wkurzonym. — Od ośmiu lat, nic tylko wykonujemy jej tajne misje, tylko po to, by nie wydostało się na powierzchnię to, że nie ma kontroli nad wszystkimi.

Oscar wleciał na stół i wtrącił się, chcąc załagodzić sytuację.

— Kochani, to strych, a nie boisko, uspokójcie się!

Zignorowaliśmy go, a reszta Modliszek oglądała naszą kłótnię z ław. Fei zmarszczyła brwi. Nigdy nie lubiła jak się do niej odszczekiwało. Wstała z ławy, posuwając ją do tyłu i położyła dłonie na stole.

— Jesteśmy Modliszkami, naszym celem jest służenie cesarzowej Midori i niekwestionowanie jej rozkazów. Czyżbyś zapomniał, że to ona dała nam tą kwaterę? Nasz dom? Dla nas i dla wszystkich Modliszek? — już chciałem coś powiedzieć, ale Fei uderzyła pięścią w stół i kontynuowała. — Gdy rodzice zmarli, trafiliśmy na ulicę, to JA musiałam cię utrzymać przy życiu. Midori wyciągnęła do nas rękę, gdyby nie ONA, to bylibyśmy martwi, więc możemy jej to wynagrodzić, słuchając się jej, prowadząc tą organizację i nie kwestionując jej rozkazów! 

Oscar siedział na krańcu stołu, milcząc tak jak reszta i czekając na rozwój wydarzeń. Stanowczy wzrok mojej siostry odejmował mi pewności siebie, sprawiał, że nie wiedziałem, czy mam rację, czy może jak zwykle przesadzam. Fei westchnęła i poprawiła włosy.

— To dzięki niej mamy chociaż dach nad głową i pieniądze na jedzenie, a to, że jesteś wkurzony, bo zabroniła ci brać udziału w misji to...

— To nie tak! — przerwałem jej.

— To JAK?

Ponownie cisza. Może Fei ma rację? Może po prostu jestem na nią zły? Naprawdę jestem samolubny. Spojrzałem się w dół i westchnąwszy, usiadłem na ławie, splatając ręce. Wszyscy wokół spojrzeli się na moją siostrę, a Oscar zszedł ze stołu, również siadając na jednej z ław. Kieł, od którego pomysłu zaczęła się ta cała kłótnia, oglądał się na nas, zagryzając wargi. Fei zaś, ochłonąwszy usiadła i znów spojrzała się na mapę imperium.

— Jak już mówiłam... — wróciła do omawiania planu. — Zrobimy zasadzkę na Enzo, pozbawimy go ochrony, przechwycimy ten tajemniczy artefakt i ZWRÓCIMY GO do cesarzowej, jasne? 

Wszyscy przytaknęli, ja nie musiałem, ten plan i tak mnie nie dotyczył.

***

Nie odzywałem się przez resztę spotkania, a po skończeniu wstałem od stołu i zszedłem na niższe piętro. Zmęczony całym tym zajściem, poszedłem do swojego pokoju. 

Westchnąłem i rozejrzałem się. Wszędzie były porozrzucane kartki, a parę ubrań leżało na łóżku. Co ja gadam, to nie łóżko, to po prostu materac. Obok było krzesło wraz z biurkiem, przy którym często rozrysowywałem plany do kolejnych misji, gdyż nic lepszego nie miałem nigdy do roboty. Nad materacem wisiał telewizor, nawet nie wiem po co. Cesarzowa Midori kazała go zamontować, ale najwidoczniej jest taką hipokrytką, że nawet nie wie o braku prądu w tych częściach imperium.

Nagle ktoś zapukał do drzwi, odwróciłem się i przełknąłem ślinę w obawie, że to pewnie moja siostra. Czułem się tak głupio, lecz w końcu je otworzyłem.

— Hej... — rzekła niepewnie Fei.

— H-hej...

Nastała chwilowa, niezręczna cisza.

— Przepraszam — oznajmiliśmy oboje w tym samym czasie.

Kobieta lekko zachichotała, a ja tylko niepewnie się uśmiechnąłem.

— Nie chciałem się kłócić — skierowałem wzrok w bok i ręką objąłem swój brzuch.

— Tak, wiem — szturchnęła mnie łokciem. — Też bym się złościła, gdybym nie mogła zarobić. 

Niezręcznie przytaknąłem. Uśmiech wróżki zniknął z jej twarzy.

— Decyzja cesarzowej nie ma ŻADNEGO związku z twoim pochodzeniem, Viktorze — westchnęła, a na jej twarzy znów zawitał uśmiech, pełen empatii i ciepła. — Przyszłam, by powiedzieć, że nieważne co, dalej jesteś mi potrzebny.

Ponownie tylko przytaknąłem. Fei poklepała mnie lekko po barku i odeszła.

Odetchnąłem z ulgą i spojrzałem się na jej plecy, na których powinny rosnąć skrzydła. Ona jednak ich nie ma. Urodziła się bez nich, a wróżka bez skrzydeł jest rzadkim zjawiskiem. Przez to, większość istot myśli, że jest przerośniętym krasnoludkiem i nie traktuje jej poważnie.

To jest ta rzecz, która łączy wszystkie Modliszki: odmienność. Nie jesteśmy tacy jak reszta, niektórzy nawet mogą powiedzieć, że jesteśmy gorsi. Każdy z nas jest wyrzutkiem społeczeństwa; Kieł jest zbyt wrażliwy jak na nosorożca, Oscar ma czarną sierść, która podobno przynosi pecha, Fei nie ma skrzydeł, a ja jestem człowiekiem, kimś kto nie powinien już istnieć. Nasza odmienność sprawia, że inni się nas boją. Sprawia, że się nas brzydzą. Rozumiem ich. Też się nas brzydzę, ale z trochę innego powodu; brzydzę się tego, że jesteśmy tak zdesperowani, by przetrwać, że mamy na rękach niewinną krew, którą musieliśmy przelać na zlecenie cesarzowej. Robimy wszystko, co nam każe, gdyż nie mamy korzystniejszego wyboru. Dzięki temu żyjemy. Nawet nie mogę tego nazwać życiem, Modliszki już od dawna go nie mają, teraz to tylko przetrwanie.

Wszedłem do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Mój wzrok zatrzymał się na małym okienku nad materacem. Podchodząc, spojrzałem się na widoczny zza niego cesarski pałac. Nie mogę się zbuntować, mam tylko dwie opcje: albo kontynuować życie Modliszki, albo umrzeć na ulicy. Warknąłem pod nosem. Jak widać, jestem tchórzem. Nie chcę zostawiać tych, co mi pozostali. Mimo to, skoro muszę być Modliszką, to będę brał udział w każdej możliwej misji, czy cesarzowa tego chce, czy nie.

Boże, co ja sobie myślę? Nie mogę tego zrobić, Fei mnie zabije. Zestresowany, kącikiem oka zobaczyłem swój strój, który noszę podczas misji. Wtem w mojej głowie pojawił się ryzykowny, lecz również warty zrealizowania pomysł: sam porozmawiam z cesarzową.

 

***

Kolejnej nocy, część Modliszek wyszła na dach kwatery, a inna część zeszła w dół między brudne uliczki Genesis. Fei i Oscar byli tymi co znajdowali się na dachu, przebrani w czarne stroje z kapturem, ukrywające ich twarze przed wzrokiem cywili. Różowowłosa wróżka założyła na swoje plecy duże, żelazne skrzydła, które, zrobione przez nią, zastępowały za te prawdziwe. Kocur podszedł do niej.

— Mam wyrzuty sumienia co do Viktora — na jego twarzy widniało czyste poczucie winy.

Fei, zwróciwszy na niego wzrok, założyła tylko chustę, zakrywającą jej usta oraz nos, po czym wzleciała w powietrze. Oscar westchnął i zrobił to samo. Reszta Modliszek pobiegła za nimi. Kierowali się w stronę portu.

Wyłoniłem się z ciemnej alejki, gdy wszyscy cicho wybiegli pod osłoną nocy. Również byłem przebrany w maskujący strój, dzięki któremu nawet inni członkowie organizacji mnie nie zauważą. Założyłem chustę i pobiegłem w stronę pałacu.

 

***

Dotarłem. Stałem przed ogromnymi wrotami pałacu, otoczony neonami miasta i wielkimi ekranami na każdym z budynków. Rzadko tu przychodzę, tak więc nie jestem przyzwyczajony do tego widoku. Pociągnąłem za klamkę, ale drzwi się nie ruszyły. Próbowałem pchać, a drzwi i tak swoje.

— Oczywiście, czego oczekuję, przychodząc tutaj w nocy — warknąłem ze swojej głupoty, po czym, spoglądając w górę, zauważyłem, że jeden z balkonów w pałacu ma otwarte drzwi. Miałem głupi pomysł. — Tylko ten jeden raz...

Wysunąłem zza paska ostrza, które wbiłem w ściany pałacu, by wspiąć się na balkon. Dostałem się na górę, po czym, biorąc zimny wdech, wszedłem do środka... włamałem się. Było tam pięknie i dostojnie, a każdy posąg był wymierzony i odpowiednio położony w równych odstępach od siebie. Nigdy nie zachodziłem tutaj tak daleko.

— Czego pan tu szuka? — przemówił męski, elegancki głos.

Przeraziłem się i schowałem za jednym z posągów, stojących pod wielkim lustrem.

— Widzę cię.

Ponownie usłyszałem ten głos, tym razem był nade mną. Odsunąłem się i popatrzyłem na lustro, w którym widniała twarz jakiegoś starca z długą, siwą brodą. Widziałem wiele w swoim życiu, ale na pewno nie gadające, stare lustra.

— Eee... poszukuję cesarzowej Midori — stałem tam zdezorientowany. — Czym jesteś?

— Wypraszam sobie! Raczej KIM jestem... — parsknął obrażony. — Jestem Kagami, mag, który, no, niestety musi służyć osobie, której pan poszukuje, panie Viktorze.

— Skąd znasz...

— Nieistotne — zachichotał. — Więc, chcesz przekonać cesarzową, by dopuściła cię do misji?

Przełknąłem ślinę w obawie, że mag może wiedzieć zbyt dużo.

— Tak... Czy wiesz może, gdzie ją znajdę?

Ponownie zachichotał.

— Kochany człowieku, prosisz się o zgon! — westchnął. — Twoja obecność tam może pokrzyżować jej plany.

Uniosłem brew.

— Moja obecność?

Mag uśmiechnął się podejrzanie, jego głowa zniknęła, a w lustrze pojawił się obraz portu, na którym znajdował się otyły mężczyzna, a właściwie to, coś bardziej na wzór zielonej ryby, bądź syreny z rękami i nogami. Podszedłem bliżej do lustra.

— Kto to jest?

— To jest Enzo, szef podwodnej mafii, który wypłynął za imperium po starożytny i BARDZO niebezpieczny artefakt.

Już gdzieś słyszałem to imię; Enzo.... Moje oczy rozszerzyły się.

— Kwaśny Enzo? — spytałem. — Modliszki mają tej nocy zadanie, by odbić od niego jakiś artefakt, czy to o niego chodzi?

Głowa maga, przytakując, ponownie pojawiła się w lustrze.

— Jaki ma to ze mną związek?

— Enzo, w swojej podróży za imperium, dowiedział się o czymś. Dowiedział się czegoś, co w każdej chwili mógłby powiedzieć tobie, a cesarzowa nie może na to pozwolić.

— O czym się dowiedział?

Staruszek uśmiechnął się złowieszczo.

***

Statek piracki zatrzymał się w porcie. Istoty, stojące na pokładzie, zrzuciły trap żeglarski. Wszyscy członkowie załogi byli różnokolorowymi rybami o ludzkich kształtach, trytonami. Wpierw trapem zszedł ubrany w garnitur, otyły tryton w kapeluszu z fajką w ustach. To musiał być Enzo.

Obserwowałem go z daleka, chowając się w jednym ze straganów, sprzedających owoce morza. Czekałem w tym smrodzie, aż ten rybi zbójca zostanie sam.

Szef podwodnej mafii, z uśmiechem na twarzy, wyciągnął artefakt, o którym mówiła cesarzowa; piękny, czerwony kryształ w kształcie serca. Gdy tylko go wyciągnął, poczułem jakby coś mnie przyciągało, jakby kamień mnie... wołał? Nie tylko ja to poczułem, gdyż jeden z trytonich najemników Enzo, oczarowany przez serce, podszedł bliżej.

— Co z nim zrobimy?

— Sprzedamy je — Enzo wziął wdech fajki. — Mamy tajemniczego kupca. BARDZO mu na tym zależy — spojrzał się na swoje odbicie w krysztale. — Ciekawe czemu...

Oczarowany opryszek podniósł ręce, wyciągając je ku sercu. Jednak Enzo wziął fajkę i z uśmiechem na twarzy, wsadził ją do oka wścibskiego trytona, który z bólu opadł na ziemię.

— Nie tykamy — ponownie wziął wdech fajki.

Syknąłem z samego patrzenia na tą scenę, gdy nagle paru mafiozów, otaczających Enzo, zostało postrzelonych w klatki piersiowe. Z cienia wyleciał Oscar, który osadziwszy się na twarzy Enzo, zadrapał go w policzek. Tryton zrzucił go, sycząc z bólu i przytrzymując krwawiące nacięcia. W tym momencie, reszta Modliszek zaczęła biec w kierunku rybiej mafii.

— Pozbyć się ich! — wykrzyczał Enzo, a jego sługusy rzuciły się do walki.

Sam szef mafii wszedł na pokład statku, by obserwować zajście z góry. Ktoś nagle podszedł go od tyłu, klepiąc go w bark. Mafioza nawet nie zdążył się w pełni obrócić, a od razu dostał w policzek. Była to zamaskowana Fei, można było poznać po żelaznych skrzydłach.

— Ty mała! — Enzo już chciał wyciągać pistolet, gdy nagle zauważył nie tylko JEGO brak, ale również brak kryształowego serca.

— Szukasz czegoś? — dumnie uśmiechnął się za nim Oscar, trzymając oba przedmioty.

Fei wyciągnęła sztylet i wbiegła na trytona, prawie wypychając go za burtę, a on złapał ją za skrzydło i rzucił na stery. Enzo odwrócił się ku skrzydlatemu kocurowi, który rzucił kryształowe serce do Kła, stojącego na pomoście.

— Nie! — krzyknął otyły mafiozo, po czym złapał Oscara i rzucił go z całej siły w kierunku straganu, w którym się znajdowałem.

Szybko złapałem kota, zanim coś mu się stało. Poirytowanie zagościło na jego twarzy, gdy mnie zobaczył.

— Viktor?! Miałeś zostać w domu! 

— Tak, wiem, ale... — kątem oka zobaczyłem jak jeden z mafiozów rani Kła, który zdążył wyrzucić kryształowe serce do wody.

Prędko wyszedłem ze straganu i wskoczyłem po drogocenny artefakt do oceanu.

Na pokładzie, Enzo uderzył łokciem w brzuch Fei, a potem przerzucił ją przez siebie, kładąc ją na szklane butelki. Wróżka jęknęła z bólu, a on wykierował w nią pistolet.

— To twój koniec.

Zbir wystrzelił pocisk. W oka mgnieniu, przez łamiące się deski, wyrósł ogromny kryształ, przebijający łajbę na wylot. Nabój się od niego odbił.

— Co?! — krzyknął Enzo. Kopnąłem go od tyłu. Mafiozo wpadł na ostry kryształ, który rozciął mu rękę.

— Viktor?... — Fei szepnęła.

W rękach trzymałem artefakt. Moje tęczówki nabrały różowej barwy. W tym momencie wszyscy przekonaliśmy się o prawdziwej potędze serca. To ja stworzyłem ten ogromny kryształ. Bojąc się mocy artefaktu, rzuciłem go na bok.

Złapałem Enzo za koszulę i przycisnąłem go do masztu.

— Kim jesteś?! — krzyknął. — Czego chcesz, gnojku?!

Zdjąłem kaptur oraz chustę, odsłaniając moje ludzkie uszy.

— Jestem człowiekiem — zmarszczyłem brwi.

Tryton stał w szoku, lecz po chwili zaśmiał się.

— Więc o to chodzi.

— Gadaj! — przycisnąłem go mocniej. — Czy to prawda?!

— Jak myślisz? — kpiący uśmiech zagościł na jego krwawiących ustach.

Stałem w milczeniu. Oscar wzleciał na pokład i pomógł rannej Fei wstać.

— Znalazłeś więcej ludzi... — oznajmiłem chwiejnym głosem.

Moi przyjaciele unieśli głowy. Co miałem zrobić? Rozejrzałem się i mój wzrok padł na ocean. Obróciłem Enzo, a trzymając go, pokazałem mu widok ze statku.

— Widzisz to? — wskazałem na pomost, gdzie leżało mnóstwo jego rannych sługusów. — Wygraliśmy. 

— Co z tego?

— To, że masz dwie opcje — przybiłem go do burty. — Albo idziesz dożywotnie za kratki, albo kierujesz mnie tam, gdzie znalazłeś ludzi. 

— Mam ci pomóc złamać prawo? 

— Tak.

Enzo westchnął poirytowany.

— Niech ci będzie, dzieciaku.

Uśmiechnąłem się, wziąłem sznur i związałem ręce Enzo, po czym odwróciłem się ku Fei i Oscarowi.

— Nie musicie ze mną płynąć.

Wymienili między sobą spojrzenia.

— Jesteśmy rodziną, nie zostawimy cię — ciepło uśmiechnęła się wróżka.

Kiwnąłem głową, po czym podszedłem do sterów i spojrzałem się przed siebie na pełne gwiazd niebo.

— Czas wyruszać.

 

 

O dziewczynce, która kradła pączki

Tego dnia, sklep pani Krawskiej został otworzony wyjątkowo późno. Wszystko z powodu opóźnienia się dostawy nadzienia malinowego, niezbędnego do awangardowych pączków będących czołowym produktem cukierni mieszczącej się na ulicy Popiołkowej.

Wielu klientów zdążyło już zgromadzić się przed oszklonymi drzwiami prowadzącymi do wnętrza lokalu. W końcu można było usłyszeć charakterystyczny brzdęk dzwonka co wskazywało na otwarcie się słynnej cukierni.

— Ależ nie wszyscy naraz na boga! — krzyknęła kobieta o kręconych włosach, z których to wyrastały dwie purpurowe magnolie.

Była to pani Krawska. Wściekła pani Krawska. Nikt bowiem jej nie słuchał. Każdy napierał do środka zahipnotyzowany niebiańskimi zapachami lukru i słodkiego ciasta. Właścicielka była jednak dobrze przygotowana na tą okoliczność. Zbyt długo już prowadziła swój lokal, by nie móc poradzić sobie z paroma nachalnymi klientami. Chwyciła więc za miotłę i kilkoma sprawnymi ruchami wypędziła z lokalu natrętnych gości.

— Wpierw dzieci!

Po chwili kolejka się wyklarowała, a do środka zaczęły wchodzić kobiety ze swoimi małymi pociechami. Przepędzeni za to dorośli faceci, mamrocząc coś pod nosem zaczęli odchodzić. Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi. Nikt się nimi nie przejmował, bowiem pani Krawska wykładała właśnie na blat świeżo upieczoną partię pączków. Zniecierpliwieni klienci czekający przed lokalem przystawiali nosy do uchylonych okien, by zaczerpnąć choć nutkę słodkiej przyjemnej woni wydobywającej się ze środka. Było rano, więc i pączków było dużo. Bardzo dużo.

— Poproszę tego z malinami! 

— Ja z jagodami!

— Ja chcę tego z lukrem!

— A ja chcę wszystkie mamo! Wszystkie! Wszystkie!

Zgromadzeni spojrzeli na krzyczącego chłopca.

— Patrzcie go! — wrzasnęła jedna z klientek. — Jaki zuchwały! Inni też chcieliby coś dla siebie nicponiu!

Po tych słowach zapadła cisza.

Zupełna cisza, podczas której chłopczyk się rozpłakał.

— Jak pani mogła! — odparła uniesiona matka. — Do dziecka tak się odezwać? 

— Dość! — po lokalu rozległ się stanowczy, dostojny kobiecy głos.

 Był to głos pani Krawskiej.

— Cisza! Proszę się nie kłócić! Każdy dostanie po pączku!

Chłopczyk jednak dalej płakał. Pani Krawska widząc to podeszła przystawiając mu pod nos słodką bułkę ociekającą lukrem i czekoladą.

— Zobacz. Po co płakać, jak zamiast tego można zjeść takiego pysznego pączka.

Chłopiec spojrzał i zamarł. W oczach pojawił mu się błysk. Ze zdumienia otworzył buzię, zawieszając wzrok na otrzymanej słodkości. Po chwili jego policzki i palce ubabrane były słodką polewą, a jego matka podziękowała pani Krawskiej za opanowanie awantury.

— No! I spokój proszę! Bo lokal wcześniej zamknę!

Wszyscy spojrzeli po sobie z niepokojem. Usłyszana przed chwilą groźba było najwidoczniej zbyt bolesna. 

Tłum prędko się uspokoił, a właścicielka cukierni z widoczną satysfakcją wróciła za blat.

— To jakie miały być te pączki?

— Te małe. Z różą w środku proszę pani. 

— Ach… Klasyk. Już podaję!

Pani Krawska obróciła się niczym w tańcu, wprawiając swą suknię w falujący ruch. Dostojnym ruchem wyciągnęła papierową torebkę, do której zaczęła z iście kobiecą gracją wrzucać słodkie wytwory swojej chwalebnej sztuki cukierniczej. Po chwili torebka nabrała wagi oraz okrągłych uwypukleń rozpychających się w niej małych pączków.

— Dziękuje. I zapraszam ponownie.

Klientka odpowiedziała uśmiechem, a na jej miejsce przyszła kolejna osoba. Po chwili kolejna, i kolejna. Pączków zaczęło ubywać, a nowych klientów przybywać. Przepaska pani Krawskiej była coraz bielsza od nieustannie puszącej się mąki. Makijaż na jej oczach zaczął się rozpływać.

Było coraz cieplej. Upał zbliżającego się południa wpadał do lokalu przez cienkie szyby cukierniczych okien. Nieprzerwanie pracujący piec buchający gorącem również nie pomagał. Było to wszystko pewnym utrudnieniem. Ale nie dla niej. Nie dla pani Krawskiej, która zrzucała właśnie z tacy świeżą partię pączków, tym samym przyjmując kolejne zamówienie. W chwili przerwy zamyśliła się analizując słoiki ułożone pod blatem. Widocznie zastanawiała się jakie nadzienia musi uzupełnić. Dostrzegła również kończący się lukier, którego na szczęście miała nieskończone zapasy w spiżarce ukrytej na zapleczu.  Nagle gwar ucichł. Pani Krawska otrząsnęła się, jakby wybudziła się ze snu.  W lokalu nikogo nie było.

Zupełna cisza. Na podłodze można było dostrzec jedynie naniesiony przez klientów bród, oraz kilka niechlujnie wyrzuconych serwetek. Pani Krawska odetchnęła z ulgą, poranki były bowiem najgorsze. Teraz do późnego popołudnia czekała ją istna sielanka, przerywana jedynie sporadycznymi wizytami spóźnionych adoratorów jej wyrobów. Niecierpliwie również czekała na spotkanie ze swoją przyjaciółką. Trzeba było jeszcze posprzątać, lecz nie to było w tej chwili najistotniejsze. Pani Krawska dbając o swoją nieskazitelną urodę i wdzięk, przejrzała się wpierw w niewielkim owalnym lusterku. Dostrzegając pewne nieakceptowalne mankamenty poprawiła swe loki i wkręcone w nie kwiaty magnolii. Krwistą i błyszczącą szminką ponownie wymalowała usta, cmokając do siebie uwodzicielsko. Uśmiechnęła się jeszcze, po czym tanecznym ruchem zaczęła wywijać splecioną miotłą po parkiecie swojej cukierni.

Ugrzęzła w myślach. Przyjemne ciepło lata, słodkie zapachy swoich rękodzieł oraz grający gdzieś na ulicy akordeon sprawiał u niej naturalne zanurzenie się w chwilowym błogostanie. Zamknęła oczy, i marzycielsko w rytm słyszanej muzyki zaczęła kręcić się po lokalu. Uśmiechnęła się, rozpychając przy tym swe błyszczące w blasku policzki. Najwidoczniej pomyślała sobie o czymś bardzo przyjemnym i nie zamierzała kończyć, bowiem uśmiechała się nieprzerwanie cały czas.

— D… dzień dobry?

Wybudziła się.  Stanęła dęba, gdyż zapomniała o tym, iż dalej tańczy sama wraz z miotłą. Widocznie obawiała się, że jej zachowanie może zostać odebrane za co najmniej dziwne. Odruchowo poprawiła włosy i spojrzała w kierunku wyjścia. Ujrzała stojącą w drzwiach małą dziewczynkę o równie kręconych włosach co ona, może trochę krótszych. Oczy miała przerażone. W dłoniach coś trzymała, lecz nie było widać co.

— P… pani słyszałam, że sprzedaje pączki tak? - spytała dziewczynka.

— Nie tylko pączki.—odparła radośnie pani Krawska. — Mam jeszcze wiele innych słodkości. Choć bliżej, to ci wszystkie pokażę.

Dziewczynka zbliżyła się niepewnie, nie chcąc podnieść wzroku. Sprawiała wrażenie przestraszonej.

— Czego się boisz malutka? 

— Niczego… Ja tylko taka nieśmiała jestem.

Pani Krawska odpowiedziała szczerym uśmiechem. Widocznie zauroczyła się niewinnością i delikatnością swojej młodej klientki.

—Musisz przełamać tą nieśmiałość. Bo jak inaczej wybierzesz coś z tych wszystkich pyszności?

Dziewczynka niespodziewanie podniosła wzrok, spojrzała lękliwie.

— Proszę pani czy… Czy lubi pani gołębie?

Właścicielka cukierni widocznie zaskoczyła się niespodziewanym pytaniem.

— Lubię moja droga. — odparła zaintrygowana. — Dokarmiam je czasem po pracy. Ale skąd takie pytanie?

—Nieważne.—dziewczynka zdawała się odetchnąć z ulgą, znów spuściła wzrok.

 Po chwili ponownie go jednak podniosła. 

—A czy… Czy mogę narysować serniczek?

— Co? Narysować? Serniczek?

Dziewczynka potaknęła głową. Dopiero wtedy pani Krawska dostrzegła co jej klientka przyniosła ze sobą. W dłoniach trzymała ona kredki i mały notes, będący zapewne kieszonkowym szkicownikiem.

— Ależ oczywiście — odparła właścicielka, po czym odwróciła się ku ułożonych z tyłu ciastom.

—Tu moja droga masz sernik z rodzynkami… A tu z morelą. No chyba, że wolisz taki sam bez niczego i dorysujesz już co tam będziesz chciała. Bo widzisz, jak…

Nagle zamilkła. Odwróciła się w stronę blatu, za którym stała wcześniej dziewczynka. Teraz nikogo już tam nie było. Rozejrzała się pośpiesznie. Lokal był pusty. Dziewczynka po prostu zniknęła, co wzbudziło u pani Krawskiej oczywiste zaskoczenie. Raz jeszcze przeszukała wzrokiem swój lokal. A po chwili wyszła na zewnątrz.

Uderzył w nią blask słońca. Ogólna duchota i skwar odbijający się od jaskrawego chodnika. Drzewa i kwiaty przeplatały się ze stojącymi w szeregu kolorowymi kamieniczkami. A po dziewczynce nie było ani śladu. Na ulicy kręcili się jedynie rozleniwieni przez gorąc marzyciele, śpieszący się gdzieś panowie w garniturach oraz bawiące się w słońcu dzieci. Żadne jednak nie przypominało tej konkretnej dziewczynki, więc pani Krawska wróciła do swojego lokalu. Zamyślona analizowała całą zaistniałą sytuację. Nic bowiem nie rozumiała. Lecz nagle ją olśniło. Spojrzała na koszyk, w którym to zwykła umieszczać pączki bez nadzienia. Teraz widocznie jednego brakowało.

— A to masz ci! Złodziejka mała!

Pani Krawska stanęła opierając ręce na biodrach, wymownie kręcąc przy tym głową.

— No kto by to widział! Serniczka narysować chciała! Taka urocza, a pączka ukradła! No ładnie… Nieładnie… pomyślała pani Krawska, po czym wróciła do sprzątania.

Dobry humor widocznie ją opuścił. Minę miała krzywą a po głowie chodziła jej tylko jedna myśl. Myśl o dziewczynce, która ukradła pączka.

— Spytać mogła jak chodzi głodna! To bym jej dała, a nie!  I po co pytała o te gołębie!

Nigdy wcześniej lokal pani Krawskiej nie był tak szybko wysprzątany. Zdenerwowanie i emocje jakie towarzyszyły właścicielce widocznie dodawały jej dodatkowej energii. Skończywszy usiadła na krześle ponownie zanurzając się w myślach.

— A może biedaczka krząta się po ulicy, i prawdziwy głód jej doskwiera…

Błysk pojawił się w oczach pani Krawskiej. Wstała gwałtownie, sprawiając jednak wrażenie poirytowanej jeszcze bardziej.

— Nie! Nic nie usprawiedliwia kradzieży! Spytać mogła! Spytać!

— Przepraszam…

 Właścicielka lokalu spojrzała w stronę wyjścia.

— Coś ty taka poirytowana?—spytała kobieta stojąca w drzwiach.

— Ach… Witaj, witaj. —odparła pani Krawska, zapraszając swą przyjaciółkę do środka. — Wybacz, nawet nie wiesz co mi się właśnie przytrafiło. Chodź siadaj. Kawy? Herbaty?

—Kawy. I opowiadaj co się stało.

Po chwili obie kobiety siedziały już przy niewielkim stoliczku, rozpoczynając tym samym żywą i intensywną dyskusję. Gesty oburzenia czy radości przeplatane były zwilżaniem gardeł pieniącą się kawą. W ruch poszły także herbatniki, jakie pani Krawska podała w pięknym ceramicznym talerzyku. I tak obie przyjaciółki spędziły większość popołudnia. Tematy do rozmów w końcu jednak się wyczerpały, co oznaczało koniec spotkania. Pożegnały się z uśmiechem, życząc sobie miłej reszty dnia. 

Cukiernię odwiedziło jeszcze kilku klientów. Jednak przyszedł moment, w którym to drzwi trzasnęły. Zamek zazgrzytał od przekręcanego w nim klucza. Pani Krawska zamknąwszy lokal, wąską uliczką udała się w kierunku swojego mieszkania. Trwał już wieczór. Dostojnym krokiem stukała bucikami o wybrukowany chodnik. W głowie miała tysiąc myśli, lecz dominowała tylko jedna. Myśl o dziewczynce, która ukradła jej pączka. Szybko jednak o niej zapomniała, gdyż zapadła noc. 

A po nocy nastał kolejny dzień. Słońce znów uderzyło. Gorąc uderzał z błękitnego nieba.              W powietrzu unosił się zapach kwitnących kwiatów. Słychać było brzęczące trzmiele i pszczoły. A pani Krawska znów tańczyła w swojej cukierni, spełniając wszelkie cukiernicze wymagania swoich klientów. Poranek ponownie był bardzo ruchliwy. W lokalu kotłowali się goście, walcząc o skrawek miejsca dla siebie. W całym tym zamieszaniu pani Krawska myślami była jednak gdzie indziej. Spoglądała co chwilę na koszyk, z którego to nieznajoma dziewczynka wykradła jej wczoraj pączka.

— Miały być z jagodami! A nie z malinami!

— A tak, tak, przepraszam… 

W amoku przypływu i odpływu klientów, do blatu podeszła w końcu pulchna kobieta z dwojga dziećmi.

—Słucham? — spytała pani Krawska.

Znów jednak prędko się rozkojarzyła. Całą uwagę skupiła bowiem na najprawdopodobniej córce swojej klientki. Ta stała z tyłu, skrywając twarz pod kręconymi niedługimi włosami. Włosami, które pani Krawska skądś znała.

— Proszę pani! — wrzasnęła lekceważona kobieta. —Słucha mnie pani!?

—Tak, tak już… Tak?

— Powtarzam się. Dla mnie pączek z brzoskwinią, dla syna z lukrem.

— Oczywiście…—odparła pani Krawska .— A dla pani córki co będzie?

Klientka zdawała się nagle zmieszana.

— Dla córki? Jakiej córki?

— No… dla niej… — pani Krawska wskazała głową w miejsce gdzie stała wcześniej dziewczynka.

Teraz nikogo już tam nie było. Właścicielka rozszerzyła oczy, rozumiejąc co zaszło. Spojrzała na koszyk z wystawionymi pączkami, w których ewidentnie jednego brakowało. Skierowała wzrok na wyjście, w których to ujrzała wybiegającą dziewczynkę trzymającą w dłoni skradzionego pączka. 

— Nie no! Tego to już za wiele! — wrzasnęła pani Krawska. — Złodziejka! Złodziejka co kradnie pączki!

— Co też pani mówi? — odparła spłoszona klientka. — Przecież chcę zapłacić!

— Ależ nie o panią mi chodzi! Mówię o tej dziewczynce! O tej co przychodzi i wykrada mi pączki! Myślałam, że to pani córka!

— Jaka tam córka! Jak ja córki nie mam! A nawet jakbym miała to z pewnością by nie kradła!

Klientka kontynuowała swój wywód oburzenia. Pani Krawska jednak była myślami gdzie indziej.

— Co za spryciula… — pomyślała. — Wiedziała, że następnym razem ją rozpoznam. To podszyła się i podeszła ukradkiem.

Pani Krawska nie dowierzała. Stała zamyślona i kręciła głową.

— Ale ja będę sprytniejsza… Oj będę! Mała się doigra! Doigra!

— Proszę pani. — przerwała zniecierpliwiona klientka. — Czy zostanę w końcu obsłużona?

— Tak, tak… już. 

Kuliste słodkości zostały wydane. Tak samo jak kolejne… i kolejne. Pani Krawskej zobojętniały jednak trudy codziennej pracy. Całkowicie bowiem zanurzyła się w obmyślaniu planu na schwytanie młodej złodziejki.

Klientów w końcu ubyło, lokal znów trzeba było posprzątać. Tym razem pani Krawskiej szło mizernie. Nie mogąc zebrać myśli w końcu padła bezsilnie na krzesło.

— A tobie co?

Pani Krawska spojrzała w kierunku wyjścia. Znów ujrzała w drzwiach swoją przyjaciółkę, którą czym prędzej zaprosiła do środka.

— Chodź! Siadaj! Musisz mi pomóc z tą małą. Jutro o poranku...

Obie kobiety czym prędzej usiadły przy swoim ulubionym stoliku, omawiając szczegóły chytrego planu. Mówiły cicho.  Drzwi i okna były zamknięte, a od ścian słynnej cukierni niebawem zaczął odbijać się blask zachodzącego słońca. W końcu zapadła noc. A po niej przyszedł kolejny dzień. Ten dzień. 

Od samego rana u pani Krawskiej można było dostrzec spory pokłady energii i pobudzenia. Wielu klientów jednak nie zwracało na to uwagi, bowiem u właścicielki ich ulubionego lokalu owe emocje były jak najbardziej naturalne. Teraz jednak było inaczej.

Pani Krawska wydając co kolejne zamówienia spoglądała ukradkiem na swoją przyjaciółkę. Ta siedziała przy stoliczku z dokładnym widokiem na drzwi. Na zamknięte drzwi, co w cukierni pani Krawskiej się nie zdarzało. Nie był to jednak przypadek, a konkretna część planu. 

— Dwa z różą poproszę. I jeszcze jeden, bez nadzienia.

Pani Krawska spojrzała gwałtownie na wypełniony po brzegi koszyk, z którego mała złodziejka zwykła podbierać pączki. Odetchnęła jednak z ulgą, bowiem póki co żadnego nie ubyło.

— Proszę. — rzekła do odchodzącej klientki.

Ta jedynie mruknęła coś pod nosem, pani Krawsiej jednak to nie obchodziło. Obecna sytuacja była dla niej istnym egzaminem podzielności uwagi. Nieustannie musiała spełniać wymagające zachcianki swoich klientów, jednocześnie wypatrując wśród nich poszukiwanej złodziejki. Poranek jednak trwał i trwał. A dziewczynka nie przychodziła. 

Pani Krawska cały czas spoglądała na wystawiony koszyk, pośpiesznie doliczając się w nim odpowiedniej ilości pączków. Z kolejnego zamyślenia wybudziła ją zgarbiona staruszka, opasana zieloną chustą.

— Moja droga pani — zaczęła — ja bym panią o miodownik poprosiła. I sernik, byle z rodzynkami.

Pani Krawska odwróciła się czym prędzej, szukając wzrokiem wymagań swojej klientki. Ciasto miodowe znalazła bez problemu, z sernikiem było jednak gorzej. 

Wypiek ten nie należał do awangardy oferowanych produktów. Rzadko zdarzało się więc, iż ktoś go zamawiał. Dlatego też pani Krawska w odczuwanym pośpiechu i stresie nie mogła doszukać się słodkiej zachcianki swojego gościa.

Nagle coś usłyszała. Coś do niej przemówiło. Odwróciwszy się wpierw dostrzegła swoją przyjaciółkę machającą w jej kierunku. Następnie ujrzała brakującego pączka w koszyku, skończywszy na małej dziewczynce walczącej z zamkniętymi drzwiami.  Pani Krawska zdębiała. Tracąc czucie w dłoniach upuściła miodownik, który plasnął o podłogę rozbryzgując słodką masę niczym pęknięty balon z wodą. Wyskoczyła za blat i zaczęła pędzić w kierunku wyjścia. Po chwili stała już przed cukiernią, mrużąc oczy z powodu bezlitośnie grzejącego słońca.Kolorowe kamieniczki rozpływały się w panującym skwarze niczym czekoladowe pralinki. Za to amarantowe, karmazynowe i żółte kwiaty przypominały plamy, jakby od maźnięcia pędzlem. Pani Krawska skupiła jednak wzrok, i w końcu dostrzegła znikającą za rogiem dziewczynkę.

Ruszyła za nią. Cały czas starała się zachować jak największą konspirację. Nie chciała bowiem złapać jej od razu. Była ciekawa, dokąd podejrzana ją zaprowadzi. Gdy więc ta znikała z pola widzenia, pani Krawska w skrytości za nią podążała. Dziewczynka w końcu weszła na mały dziedziniec otoczony kamienicami, po czym usiadła pod starą wierzbą płaczącą. Pani Krawska skryła się za drewnianym płotem. Spojrzała przez niewielką dziurę, dostrzegając po chwili na swój skradziony wypiek.

Nagle, pączek bezlitośnie został rozerwany na pół i rzucony na ziemię. Pani Krawska wstała oburzona. Chcąc zainterweniować impulsywnie zrobiła krok do przodu. Po chwili drugi i trzeci. Lecz nagle stanęła, i zdumiała. Dostrzegła pojedyncze gołębie zlatujące się do dziewczynki. Ta odrywała małe kawałki słodkiej bułki i rzucała je wygłodniałym ptakom.  Słychać było klepoczące się skrzydła i gruchające gardła.  Gołębie się zlatywały. Tuptały i dziobały. Jeden z nich usiadł na ramieniu dziewczynki, co spowodowało u niej nagły wybuch śmiechu. Prędko jednak z całego pączka pozostał jedynie mizerny ostatni kawałek. Dziewczynka wpatrywała się w niego przez chwilę, jakby sama miała na niego ochotę. Ale i jego w końcu rzuciła ptakom, wcześniej rozdzielając go na jak największą ilość okruszków. Po chwili wyciągnęła swój mały szkicownik i zaczęła rysować gołębie.

Pani Krawska stała zauroczona niespodziewanym widokiem. W końcu jednak ruszyła przed siebie. Dziewczynka ją dostrzegła. Zamarła w bezruchu. Siedziała przerażona wśród kotłującego się pod nią ptactwa.

— Nie bój się. Nic ci nie zrobię. 

— N… nic a nic? 

— Nic a nic.

Pani Krawska przykucnęła przy dziewczynce spoglądając na spacerujące wokół ptaki.

— I po to były ci moje pączki?

— T… tak, ale…

Dziewczynka zamilkła, jakby coś stanęło jej w gardle.

— Ale?

— Ale… Ja chciałam bardzo przeprosić. Za te pączki. Ja wiem, że tak nie wolno. Ale ja tylko gołąbki karmić chciałam, a sama nie mam czym. Bo sama nie mam nic. I w ogóle to jestem sama.

— Nie przepraszaj. — odparła pani Krawska siadając na murku obok. — Ale pamiętaj, że zawsze trzeba zapytać.

Młoda potaknęła głową.

— A teraz powiedz. Za pierwszym razem… Za pierwszym pączkiem spytałaś mnie czy lubię gołębie. Dlaczego?

Dziewczynka spuściła wzrok. Sprawiała wrażenie niepewnej. Jakby bała udzielić się odpowiedzi na zadane pytanie, ale w końcu odpowiedziała.

— Bo myślałam, że to będzie mniej złe jak pani powie, że też je pani lubi. Że pani będzie może mniej zła jak się dowie, że tymi pączkami to gołąbki dokarmiam.

— A czemu upodobałaś sobie te bez nadzienia?

Dziewczynka podniosła oczy. 

— Bo gołąbki nie jedzą nadzienia, proszę pani.

Po dziedzińcu rozległ radosny śmiech pani Krawskiej. Kilka ptaków odleciało. 

— Dobrze już dobrze. To pokaż teraz pokaż co tam narysowałaś.

Dziewczynka po chwili trzymała już w dłoniach swój szkicownik, chwaląc się wszystkimi narysowanymi gołębiami. W jej kolekcji znalazło się również kilka innych ptaków, ale również i kręcących się po ulicy kotów.

I tak oto mała dziewczynka i właścicielka najsłynniejszej cukierni miasteczku wspólnie spędziły resztę popołudnia. Ptaków jednak przybywało, a pączków brakowało. Dlatego też obie ruszyły w drogę powrotną by uzupełnić zapasy słodkiej karmy.

Pani Krawska przygarnęła w końcu do swej cukierni małą dziewczynkę, wspólnie z nią od czasu do czasu dokarmiając wygłodniałe gołębie. Z czasem dziewczynka zaczęła pomagać właścicielce w pracy. Radziła sobie wyśmienicie, a zapłatę jaką otrzymywała w pączkach z czystym sumieniem przekazywała ukochanym ptakom. 

W wolnych chwilach rysowała jeszcze klientów pani Krawskiej, czy też jej słodkie wyroby. Tak mijały wszystkie następne słoneczne dni.

Jak ta dziewczynka miała jednak na imię...

Tego musicie już domyśleć się sami.