Malinowe uniesienia / Julia Kamińska

Malinowe uniesienia / Julia Kamińska

Eustachy Malinowski miał parę skrytych marzeń. Jednym z nich była dobra pamięć, aby radzić sobie lepiej w szkole i nie stresować swojej mamy, która przy każdym wystawianiu ocen łapała się za głowę, rozpaczając nad losem syna. Może nie zawsze ukazywała swój zawód, ale już poznał się na niej. Zwracał się do Boga, Buddy, Wszechświata, czy też różnych pomniejszych bożków. Żadna magiczna siła nie została doręczona pod jego adres, więc musiał mordować się z tym, co miał. Katusze przez niesprawiedliwość w ludzkiej egzystencji.

A pod znaczeniem miał kryło się nawet sporo! Przykładowo zapamiętywał dobrze daty, ale tylko niektóre. Dokładnie imienin. Ot to obdarzono go właśnie możliwością łatwego zapamiętywania jaki konkretny dzień jest związany z jakim imieniem. Przykładowo on, Eustachy Malinowski, mógł świętować — o ile ktoś w ogóle świętował imieniny — w następujące dni: 4 lutego, 20 lutego, 8 września, 20 września, 3 października, 12 października, 20 listopada, 28 listopada i 10 grudnia. Urodził się w okresie wakacyjnym, ale spodobał mu się dwudziesty listopada i odkąd mógł więcej mówić i rozumować, to właśnie w tę datę przypisywał sobie swoje imieniny. Chociaż był ciekaw skąd każda z tych dat i czy jego życie różniłoby się, gdyby wybrał inne dni. Światopogląd Malinowskiego nie pozwalał na dopuszczenie do siebie myśli, że brak wyboru tej daty był bez znaczenia. Eustachy miał też nieprzeciętną urodę. Tak mówiła jego mama, aby nie nazywać go bezpośrednio brzydkim. Za to on wiedział, jaka jest prawda, w końcu miał lustro. Nienaturalnie blada cera, szarawe oczy – jego zdaniem takie bez wyrazu, wąskie usta i grube brwi. Wisienką na torcie był ten orli nos. Może i każda z cech wydawała się w jakiś sposób ładna, aczkolwiek przy połączeniu tego wszystkiego w Eustachym… wyszło dziwnie. Mimo wszystko lubił siebie, po części. Przykładowo podobało mu się to, jak szybko odpowiadał na pytania dotyczące tabliczki mnożenia. w końcu siedem razy osiem bywało takie zastanawiające… Był ciekaw, jak to jest być przystojnym. Tak pięknym niczym wyrwanym z czasopisma. Taki to właśnie był Eustachy, chłopiec o imieniu nietypowym jak na swoje czasy o równie nietypowym zaciekawieniu światem.

Co do imienia: chyba nikt nie mówił do niego Eustachy, tylko na pracach klasowych musiał się tak podpisywać. Ludzie natomiast preferowali mówić różnie, jednak dominował Staszek. z tego powodu często myślano, iż nazywa się Stanisław. Nic nie denerwowało go bardziej niż bycie nazywanym Stanisławem! Kojarzyło mu się to ze sprzedawcą lodów, który nigdy nie chciał dawać mu czegoś, co dzieciaki nazywały słodkimi wafelkami.

Skoro udało się łatwo ustalić, że najlepszym określeniem jego charakteru jest ciekawość, to nikogo nie zdziwi jeden fakt: był zainteresowany wieloma rzeczami. Fascynowała go sztuka, nauki ścisłe czy humanistyczne. Najbardziej jednak po jego głowie chodziła Zośka — wnuczka państwa Wiśniewskich. Przy niej żadne jego pasje nie miały znaczenia, wszystko traciło na swej sile i ustępowało miejsca tylko jej. Zośka — ten znany każdemu rudzielec w za dużych ogrodniczkach, dużych ustach i tych pięknych oczach — nie przepadała za bardzo za malinami. Ot to darzyła je niechęcią. Eustachy natomiast miał ogromną słabość do wiśni.

Malinowski jako dobry sąsiad, a za takiego się uważał, co piątek pomagał znosić większe zakupy do domu starszego państwa Wiśniewskich. Chwytał za swój rower i nie zważając na bezpieczeństwo, wieszał torby po bokach kierownicy, w duchu modląc się, iż tym razem się nie przewróci. Pomagał z dobrego serca, w końcu sam jako silny i młody chłopak czasem łapał mocne zadyszki, nosząc te kilogramy. Co mógł więc odczuwać taki emeryt bądź, nie taka delikatna piękność niczym Zośka. O ile wcześniej pełnił zwyczajnie rolę tego dobrego chłopca mieszkającego nieopodal, tak teraz Zośka sprawiła, iż jego ciekawość wybijała poza skalę. Co piątkowe zakupy zamieniły się w codzienne odwiedziny, tylko czasem związane z zakupami. Wiecznie było mu śpieszno do Zośki, dlatego pod ich drzwiami zawsze pojawiał się cały poobijany. w grę wchodziły zdarte kolana, brudne ciuchy, rany na twarzy i rękach. Na barki brał odpowiedzialność swojego bezmyślnego postępowania. Może nie wiedział dużo, ale miał świadomość, iż każda akcja niesie ze sobą reakcję. Co więcej, jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, tak mówiła starsza pani Wiśniewska.  Eustachy był jednak gotów znieść taką radość siły nieczystej. Pomimo bólu i tak wszystko kończyło się dobrze, finalnie mógł ją zobaczyć. Czasem jednak diabeł miał zbyt smutno w swoim wiecznym istnieniu i rzucał kłody pod nogi, dosłownie. Jeden większy kawałek drewna i Eustachy, przelatując przez kierownicę, legł w krzakach pod domem państwa Wiśniewskich. i leżał tak chwilę w bólu, zastanawiając się, czy zazna jeszcze kiedyś tej przyziemnej rozkoszy. Jego rozmyślenia jednak zostały przerwane, ponieważ pojawił się nad nim iście miód na uszy i oczy.

— Żyjesz? — padło z ust Zośki z ognistymi włosami i czekoladowo-niebieskim spojrzeniu.

— Nie mów, że znów przewróciłeś się na ostatniej prostej.

— Mam nadzieję, że nie stłukły się jajka — powiedział, nie ruszając się nawet z pozycji. Myślał, czy przypadkiem nie złamał czegoś, ale chyba nie. Zośka pomogła podnieść się do pozycji siedzącej. Na zerwanie się na równe nogi nie miał siły.

— To zabawne, że właśnie rozwaliłeś babci różaneczniki, prawie się zabiłeś, a jedyne, o co się martwisz to jajka — zamrugała szybciej dziewczyna, kucając przy nim. — Może jednak przez te liczne uderzenia w głowę odjęło ci ilorazu inteligencji? — zapytała retorycznie, stukając palcem we własną głowę. Dokładnie w okolice skroni, to pamiętał z biologii.

— Nie moja wina, że ciasto pani Mariolki jest takie dobre — oburzył się sztucznie, przynajmniej to starał się uzyskać. Wiedział tylko, iż odpowiedzią na jego słowa było przewracanie oczyma. Czuł się nawet wyjątkowy, Zośka tylko przy nim zachowywała się

w taki nietypowy dla siebie sposób. Normalnie była wiecznie wesoła, pomocna, impulsywna oraz rozgadana. Kiedy na horyzoncie pojawiał się on, Wiśniewska przechodziła przemianę nagłą i skrajną. Nawet jeśli cały świat mówił mu coś innego, on nadal się tym cieszył. i tak zachodziły powolnie zmiany.

— Masz szczęście. Pani Mariolki nie ma teraz w domu, więc nikt nie będzie nad tobą skakał— powiedziała, po czym westchnęła.

— Chyba miałaś na myśli swoje szczęście  — wtrącił zupełnie poważnie. Po jego oczach można było stwierdzić, iż naprawdę nie wiedział, czy chodziło o ironię, czy może jednak te słowa niosły za sobą coś ukrytego, głębszego. Chciałby umieć czytać w myślach. Był szalenie ciekaw tego, co było w jej głowie.

— Staszek, błagam cię. — jęknęła. Jej cierpliwość chyba dobiegła końca, ale ani jedna, ani druga strona nie była tego pewna.

Nastolatek wstał, przy pomocy Zośki oczywiście. Wiśniewska chwyciła reklamówki w dłonie i starała się iść do domu, jednak Eustachy ożywił się natychmiast, widząc jej akcje.

— Nie możesz dźwigać! — rzucił z desperacją. Przyglądała się mu, jakby zastanawiała się, gdzie podział się obraz chłopaka zwisającego się z bólu.

— a ty nie możesz narażać swojego życia za każdym razem, jak wsiadasz na rower — upomniała go, podnosząc pojazd. Dla Malinowskiego był to jasny sygnał, że ich relacje już są lepsze.

Zupełnie nie pomyślał, iż jego okropny stan mógł zmienić jej podejście i sprawdzić, że patrzyła na niego z lekką obawą. Martwi się o mnie, myślał sobie szczęśliwy. Wraz z takimi wnioskami przestał czuć już wszystko, co wcześniej. Dlatego Eustachy wiedział już, że nawet kiedy się śpieszył i cieszył diabła, to zawsze było warto. Na końcu każdej ścieżki istniało pozytywne i negatywne rozwidlenie. w jego mniemaniu Zośka zawsze prowadziła do tej pierwszej.

— Staszek — zaczęła, kiedy znaleźli się już w domu. Chłopak uśmiechnął się szeroko i spojrzał na nią, czekając, aż zacznie kontynuować. Mimo wszystko ciekawe było, kiedy wymawiała jego imię. Nawet znienawidzone zdrobnienie w jej ustach stawało się wyjątkowe i zachęcające. — Muszę cię opatrzyć. Dziś naprawdę się postarałeś. Dziwi mnie, że nie masz otwartych złamań.

— Bez przesady, wypadki chodzą po ludziach.

— Gdybyś się tylko zobaczył. Zdecydowanie nie jesteś elegantem z morskiej pianki — powiedziała do siebie, jednak on mimo wszystko to usłyszał. Nie komentował jej słów, głównie dlatego, iż nie do końca wiedział, co oznacza ten cały elegant.

Dziewczyna przygotowała w salonie stanowisko, gdzie wzięła najpotrzebniejsze rzeczy do opatrzenia licznych ran, które mężczyzna określił mianem wojenne.

Opowiadanie jest jednym z laureatów pierwszego etapu 
VII edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im Bolesława Prusa 
na opowiadanie młodzieży (2023/24).
organizator konkursu: Fundacja Kultury WOBEC
patronaty medialne:
https://miesiecznik-wobec.pl/ 
http://miesiecznik.e-kreatywni.eu/ 

==>ZOBACZ INNE opowiadania laureatów 1 etapu konkursu,
(wszystkie opowiadania opublikowane są również w Miesięczniku WOBEC

 

Dla zilustrowania opowiadania wykorzystano fotografię z domeny publicznej na licencji (CC0) za serwisem pixabay.com