Doktor Vinclaire obudził się o świcie, kiedy to blade słońce miało w swym podłym zwyczaju sprawdzać, czy mieszkańcy Miasta jeszcze żyli. Robiło tak każdego dnia, wpuszczając białe światło w głąb szarych pomieszczeń, żeby dotrzeć do równie szarych, zaszczutych twarzy z ogromnymi oczyma, które wyrażały tylko jedno: bezsenność. Cierpiały na nią każde oczy w mieście. Każde, które miały jeszcze siłę, by patrzeć.
Oczy doktora Vinclaire’a były osadzone głęboko w jego wychudłej twarzy, wyrzeźbionej w głowie znajdującej się na długiej, kościstej szyi. Gdy dotarło do nich przefiltrowane przez grube zasłony światło, poruszyły się, bezwiednie dokonując analizy stanu zdrowia zastanej rzeczywistości. Pierwszym objawem choroby trawiącej budynek była znajdująca się na suficie nad łóżkiem rozległa plama wilgoci. Z dnia na dzień przybierała ona
coraz ciemniejszy odcień, niepostrzeżenie zarażając kolejne tkanki sufitu, by kiedyś w końcu rozwarstwić się i niechybnie spaść doktorowi na głowę. Doktor dok88nrarmiał tę plamę każdego dnia, wypijając kubek kawy, przyrządzonej na dwukrotnie przegotowanej wodzie. Zdradliwej wodzie, którą codziennie wpuszczał do swego mieszkania, wietrząc przywleczony przez nią, czający się w wodociągach podstęp. Choroba szukała go już od tygodni, lepiąc się z zewnątrz do okien i rozsmarowując na szybach długie zacieki, które szeptały: „Wyczyść nas… Dotknij, doktorze, otwórz nam…”. Wabiły go, a że doktor Vinclaire nie mógł znieść widoku brudu, w końcu zaciągnął szczelnie wszystkie zasłony, pogrążając swoje lokum w półmroku.
Między budynkami bowiem od tygodni wędrowało Coś, co przez długi czas paraliżowało doktora przed wyjściem z mieszkania, w obawie przed byciem odnalezionym. To Coś chodziło w cieniu i, pełzając wzdłuż odrapanych ścian, kucało pod murami kamienic i wciskało swoje puste oczy w szczeliny, próbując zajrzeć do środka. To właśnie wtedy pojawiła się choroba, która stała się zwiastunem tego Czegoś i wyrokiem dla każdego, na kogo natrafiła. Dla każdego człowieka. Doktor Vinclaire bez wątpienia od zawsze był najbardziej ludzkim przykładem tego gatunku, jaki można było sobie wyobrazić. Nigdy nie potrafił wyjść z domu bez śniadania, które musiało składać się z kanapek przyrządzonych ze starannie dobranych, delikatnych składników, gdyż miał nad wyraz wrażliwy żołądek. Ponadto coraz częściej nie mógł położyć się spać bez uprzedniego namaszczenia się ziołowymi olejkami o zdrowotnym działaniu, ponieważ był już człowiekiem niemłodym, a na domiar złego na starość doświadczał zniewolenia przez przyzwyczajenia, których trudno było mu się wyzbyć. Gdy zrozumiał więc, że Coś szukało ludzi, zdjęty strachem zaryglował drzwi do swojego mieszkania i zaszył się tam na wiele tygodni. Przez cały ten czas pieczołowicie wyzbywał się swoich ludzkich przymiotów, przygotowując się do ostatecznej konfrontacji, aż w końcu nadszedł dzień, gdy był już tak biegły w roztaczaniu wokół siebie straszliwej maskarady, że pozostały mu zaledwie dwie rzeczy, które mogłyby go zdradzić.
Pierwszą był codzienny rytuał picia kawy, zakorzeniony tak głęboko w całej osobie doktora Vinclaire’a, że nie sposób go było wyplenić. Doktor pijał jednak kawę jedynie w domu, ostatecznie więc nie zdiagnozował w swoim porannym obrzędzie żadnego zagrożenia. Drugą rzeczą była jego człowiecza aparycja. Na to doktor Vinclaire długo nie mógł znaleźć żadnej rady, a uporczywe rozmyślania przyprawiały go o silne bóle głowy. W końcu jednak zakiełkował w nim pewien pomysł, do którego realizacji przystąpił z nadzwyczajną ostrożnością.
Najpierw przetrząsnął na wskroś swoją szafę, w której na drewnianych wieszakach wisiały niczym rząd białych duchów wyprasowane koszule, przypominając doktorowi o tym, jaki jest jego obowiązek. Z kolei na dnie szafy znajdowały się rzeczy, które doktor trzymał na specjalne okazje. Tam właśnie odnalazł stary płaszcz, wykonany z barwionej na czarno skóry, uprzednio ukryty przed jego wzrokiem pod kompletem flanelowych koszul. Doktor Vinclaire wydobył go więc z głębi szafy, a następnie przystąpił do dalszej realizacji swojego planu. Początkowo wahał się, jednak głód zmuszający go do apatycznego snucia się po pomieszczeniach mieszkania, krzyczący do niego z pustych szafek i półek, nie pozostawił mu już żadnego wyboru. Doktor czynił więc przygotowania przez kolejne długie noce, kiedy to nie mógł spać, gdyż zdawało mu się, że słyszy cichy chrobot szczurzych pazurów, drążących tunele w ścianach i pod podłogą.
W końcu przyszedł dzień, gdy doktor Vinclaire postanowił wyjść z mieszkania. Po wypiciu kawy udał się do szafy i ubrał się w jedną ze swoich najlepszych koszul. Wypastował dokładnie buty, przygładził żelem siwiejące włosy, a następnie narzucił na ramiona czarny płaszcz z połami sięgającymi do podłogi, zapinając wszystkie guziki aż pod samą szyję. Zbliżył się do drzwi, obok których na komodzie leżała uszyta przez niego maska. Obok niej znajdowało się niewielkie naczynie, w którym zgromadził suszone płatki róży i mięty, a także parę gałązek jałowca. Doktor Vinclaire podniósł maskę lewą ręką, a drugą dłoń zanurzył w ziołach. Nabraną garść wsypał do wnętrza podłużnej przestrzeni z przodu maski, która formowała się na kształt dziobu, po czym zajrzał do środka. Zawiesił nieufny wzrok na mieszance, która zaległa na dnie zaostrzonego, długiego nosa maski. Po krótkim namyśle przesypał do środka całą zawartość naczynia. Znów spojrzał w głąb dziobu, oceniając rezultat swoich działań, po czym podniósł maskę do twarzy i zapiął dwa paski na potylicy, a czynił to wszystko z taką ostrożnością i namaszczeniem, że nadało to całej czynności charakteru jakiegoś nieokreślonego, pogańskiego obrzędu. Z w ten sposób ukrytą tożsamością, doktor Vinclaire przywdział skórzane rękawice i nałożył na głowę swój kapelusz z szerokim rondem. Poszedł do dużego, pionowego trema oprawionego w ciężką ramę z kwiecistymi ornamentami i znieruchomiał.
Oto patrzyła na niego nieludzka istota, chowająca pod długim płaszczem swoje martwe ciało, z którego wnętrza poprzez skryte w cieniu kapelusza szpary, ziała czarna otchłań. Doktor Vinclaire cofnął się, przerażony widokiem tej postaci, w której nie rozpoznał człowieka. A jednak później, stojąc pod drzwiami i przekręcając klucz w zamku, odczuwał niepewność. Po drugiej stronie, na klatce schodowej, panowała kompletna cisza. Martwa cisza. Doktor bał się wpuścić ją do domu, lecz nie było żadnego innego sposobu, by przetrwać. Musiał zaryzykować.
Otworzył drzwi. Z korytarza wprost do mieszkania nagle buchnęło cuchnące powietrze, którego fetor w jedną sekundę rozniósł się po wszystkich pokojach, wsiąkając w dywany i tapety. Doktor Vinclaire w pierwszej chwili zatoczył się do tyłu, zemdlony, szybko jednak podparł się swoją laską i wyślizgnął na klatkę schodową, starannie zamknąwszy za sobą drzwi. Poczuł, że rozpaczliwie potrzebuje świeżego powietrza, popędził więc na oślep w dół. Głuchy stukot jego butów rozszedł się po klatce schodowej i, wędrując szczelinami między cegłami, klucząc po wodociągach, szukając nieszczelności, w końcu wydostał się na zewnątrz, informując Coś o tym, że oto zbliża się żywa istota, która chodzi w ludzkich butach. Doktor tymczasem wypadł z klatki schodowej na zewnątrz, przed kamienicę. Tam potknął się na chodniku o poły własnego płaszcza i upadł na kolana. To, co zobaczył, na długo odebrało mu zdolność logicznego myślenia, pomimo tego, że w swojej karierze medycznej widział już bardzo wiele. Nagle wydało mu się, że nie może oddychać, że płuca ma zapchane różą, miętą i jałowcem, zmieszanymi z duszącym smrodem z zewnątrz. Cofnął się więc natychmiast z powrotem do mieszkania.
Zaryglował się tam na wiele długich dni i bezsennych nocy, dręczony przez koszmary, reprodukujące bez końca mgliste wizje tamtego feralnego dnia. Odchodził od zmysłów, codziennie wypatrując u siebie objawów straszliwej choroby, obsesyjnie oglądając swoje palce u rąk i stóp i regularnie sprawdzając węzły chłonne na szyi. Niepewność wykańczała go doszczętnie, a strach nie pozwalał zaznać spokoju nawet na chwilę i, choć doktor Vinclaire wewnętrznie wzbraniał się przed tą myślą, wiedział, że jeśli chciał przeżyć, musiał jeść.
Pewnego dnia, gdy zauważył, że skończyła mu się kawa, zdecydował się na ponowne wyjście. Przywdział więc powtórnie swój strój, który zastał w przedpokoju porzucony i zmięty tak, jak go tam z siebie zrzucił kilkanaście dni wcześniej. Wcisnął kapelusz mocno na głowę, pochylił rondo nisko na twarz i wyszedł. Na zewnątrz znów poraził go ten sam widok, co wcześniej. Doktor ruszył chwiejnie przed siebie, usiłując ignorować unoszący się
w powietrzu smród i ciche popiskiwania pożywiających się szczurów, jednak po paru metrach nogi ugięły się pod nim i zawrócił. W mieszkaniu na jakiś czas znów zdjęła go panika, głód jednak szybko wypędził stamtąd doktora ponownie, a potem jeszcze raz i kolejny. Za każdym razem doktor zapuszczał się coraz dalej i coraz śmielej łupił okoliczne sklepy, gdzie między regałami niosły się ponure szepty zbłąkanego wiatru.
Początkowo doktor wyraźnie czuł obecność Czegoś, które chodziło za nim krok w krok, wyglądało z ciemnych zaułków, wychylało się zza załomów ścian, obserwowało go z głębi opustoszałych witryn sklepowych. Przyłączało się do niego, gdy tylko opuszczał kamienicę, a potem wędrowało razem z nim bez wyraźnego celu, by potem odprowadzić go z powrotem. I robiło tak każdego dnia, aż doktor w końcu o nim zapomniał. Coś jednak wciąż nie przestawało cicho dreptać jego śladem po chodnikach. Szukało w tej dziwnej istocie człowieka, którego tak bardzo pragnęło, lecz doktor Vinclaire ciągle mu się wymykał. Coraz więcej miał w sobie odwagi i coraz zuchwalej traktował Coś, woskując dokładnie swój płaszcz i żując czosnek, skrywając swe oblicze za maską pogrążoną w cieniu obszernego kapelusza. Coś zauważyło nawet, że o ile z początku doktor na widok chorych gnał w popłochu do swego mieszkania, z biegiem czasu pozwolił im się do siebie zbliżać, a nawet z nimi rozmawiał, udzielając im rozmaitych porad. W takich chwilach Coś zaczynało wierzyć, że za tą maską rzeczywiście może kryć się człowiek. Później jednak znów nachodziła je wątpliwość. Doktor Vinclaire bowiem co niektórych, którzy byli zbyt natarczywi, w bezduszny sposób odpychał od siebie laską, czyniąc to tak mocno, że milkli i nieruchomieli, upadając głucho na chodnik. Coś szukało sposobu, by tę istotę przejrzeć, ta jednak skrupulatnie wiła sobie swoje gniazdo za zasłoniętymi oknami, zawsze starannie zamykając za sobą drzwi.
Jednak najbardziej dezorientujące dla Czegoś było to, że istota łudząco przypominała kruka, choć przecież nie było możliwym, by rzeczywiście nim była. Kruków choroba dziesiątkująca Miasto się nie tykała, ponieważ Coś lubiło te czarne, posępne ptaki, włóczące się po niebie na tle szarych chmur i skrzeczące na łysych krzakach. To one jako pierwsze zlatywały się w miejsce nieszczęścia, gdzie przysiadały na gałęziach drzew w jego pobliżu i swoim ponurym, ochrypłym głosem wołały Coś, by przybyło zebrać żniwo siane przez chorobę. Z kolei przedziwna istota pomimo swej kruczej twarzy, wydawała z siebie ludzkie dźwięki, które drażniły Coś, zakłócając tę cudowną, panującą w Mieście od tygodni ciszę.
W końcu Coś znalazło sposób, by sprawdzić, czym była owa istota. Samo zaczaiło się w pobliżu jej gniazda, a na zwiady wysłało olbrzymiego kruka, którego skrzydła były tak czarne, iż zdawało się, że utkane są z ciemności. Doktor Vinclaire wyszedł z kamienicy o tej samej porze co zwykle, rozsnuwając wokół siebie woń ziół i czosnku, wystukując butami i laską miarowy rytm, który Coś rozpoznawało aż za dobrze. W tym samym momencie kruk zerwał się bezdźwięcznie z drzewa i poleciał za nim, a z kolei Coś, pełznąc w cieniu budynków, ruszyło śladem ich obu. Gdy doktor dotarł do placu w centrum Miasta, napotkał zarażonego, który kaszląc przeraźliwie, wyrzucał z siebie gęstą ślinę zmieszaną z krwią. Dostrzegłszy doktora, chory zerwał się z klęczek i poczłapał w jego kierunku, bełkocząc coś niezrozumiale. Doktor na jego widok uniósł trzymaną w pogotowiu laskę i zanim obcy zdążył się zanadto zbliżyć, odepchnął go. Ten wrzasnął ochryple i upadł, a tymczasem doktor Vinclaire żwawym krokiem umknął w jedną z bocznych uliczek, którą przedostał się do niewielkiego parku. Tam w końcu zwolnił i odetchnął, a nawet roześmiał się, zauważając, jak mocno wali mu serce i jak niedorzecznie musiał wyglądać, uciekając przed tym człowiekiem, który już pewnie prawie nie miał płuc i nie byłby w stanie go ścigać dłużej niż kilka metrów. Przysiadł na ławce, by wyrównać oddech i podniósł wzrok na drzewa, które zdawały się być zupełnie obojętne na to, co działo się dookoła.
Nagle dostrzegł między gałęziami ogromnego kruka. Ptaszysko bujało się na rosochatym konarze, a doktor mógłby przysiąc, że gapiło się wprost na niego. Po chwili poderwało się do lotu i podleciało bliżej, by bezczelnie przysiąść na murku, dokładnie naprzeciwko doktora Vinclaire’a. Ten zdziwił się taką bezpośrednią śmiałością kruka i uniósł nieznacznie rondo kapelusza, by lepiej mu się przyjrzeć. Ptak uporczywie wpatrywał się w jego maskę. Wtedy doktor zrozumiał, że kruk patrzył mu prosto w oczy, przez które wyglądała na świat ludzka dusza.
W tym samym momencie do doktora Vinclaire’a dotarło, że oto odnalazła go Śmierć.