Opowiadanie jest jednym z laureatów pierwszego etapu 
VII edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im Bolesława Prusa 
na opowiadanie młodzieży (2023/24).
organizator konkursu: Fundacja Kultury WOBEC
patronaty medialne:
https://miesiecznik-wobec.pl/ 
http://miesiecznik.e-kreatywni.eu/ 

==>ZOBACZ INNE opowiadania laureatów 1 etapu konkursu,
(wszystkie opowiadania opublikowane są również w Miesięczniku WOBEC

 

Jaskinia / Marta Elsner

Jaskinia / Marta Elsner

1991

         Deszcz bębnił o szyby i przeciekającą dachówkę rozpadającej się rudery przy Portobello Lane. W ogromnych dziurach na szutrowej drodze nieopodal zbierały się coraz większe kałuże. Błyskawice tańczyły nad domem rodziny Finchów, co jakiś czas, rozświetlając pociemniałe niebo.

         Wychudzony pies o wyliniałej sierści, w kolorze wyschniętego siana, kulił się w kącie, szukając ciepła przy dogasającym kominku. Mimo że zawierucha za oknem przybierała na sile, wściekłe wrzaski mizernej kobiety zagłuszały wszystko dookoła. Jej pociągła twarz, zwykle blada jak kreda, w tamtej chwili przypominała przejrzałego pomidora. Wąskie usta wykrzywiły się w brzydkim grymasie, gdy po raz kolejny podniosła rękę na swojego najmłodszego syna.

         Kal był już dość silny i duży, aby się obronić, jednak nie odepchnął matki. Przyjął kolejne razy bez słowa, pomimo że Janice okładała go po twarzy, głowie, wątłych ramionach i torsie. Jej połamane paznokcie czerwieniły skórę, zaciśnięte pięści malowały sine ślady na ciele.

         — Mamo, uspokój się! Nie jesteś sobą… mamo, proszę — jego słowa zlewały się w niewyraźny bełkot.

         Błagalnie złapał ją za ramiona. Próbował się zbliżyć, objąć ją, zgasić furię, która płonęła w jej oczach.

         Odepchnęła go mocno, przez co Kal zachwiał się niebezpiecznie. Stracił równowagę, upadając z łoskotem na gołe deski. Janice skrzywiła się z niesmakiem, kierując swoje kroki prosto do kuchennej szafki pod zlewem. Wyciągnęła ostatnią butelkę wódki.

         Poniżony chłopiec podniósł się chwiejnie z podłogi. Wbił zaszklone spojrzenie w siedzącą przy stolę kobietę. Przegonił niechciane łzy, chwycił wiszący na kołku płaszcz i wybiegł na chłodne jesienne powietrze. Wierny pies kręcił się wokół jego nóg, co jakiś czas trącając go wilgotnym nosem.

         Burza zdążyła już przejść, deszcz jednak dalej siąpił. Kal naciągnął kaptur na głowę i ruszył przed siebie. Charlie zaszczekał w proteście, czując na sobie zimne krople coraz bardziej ulewnego deszczu. Chłopiec nie zatrzymał się jednak. Nie zważał na spływające z kaptura strugi lodowatej wody. Szedł dalej, wściekle kopiąc napotkane kamienie. Rozchlapywał zalegające na mokrej ścieżce błoto.

         Pomimo złej pogody i zmierzchającej pory nie zawrócił. Bez wahania wszedł do ciemnego lasu. Może i znał go jak własną kieszeń, dzięki swojemu starszemu bratu, ale wiedział, że Ezra nie byłby zachwycony. Ględziłby mu nad uchem do znudzenia, że to zbyt niebezpieczne. Że nie powinien wałęsać się sam po zmroku. Ale przecież Kal nie był sam, prawda? Rzucił okiem na drepczącego u jego boku zmokłego psa.

         Zresztą, to nie była jego wina, że ciągle był skazany tylko na siebie. Matka bez zastanowienia wymieniłaby go na butelkę wódki.

         Kal przeklął, gdy kopnął w wystający kamień, a ten okazał się zbyt duży i ciężki. Syknął z bólu, ale się nie zatrzymał. Szedł i szedł, zanurzając się coraz głębiej w las, aż w końcu zupełnie stracił poczucie czasu. Nie miał zegarka.

         Niespodziewanie usłyszał dziwne trzaski i stłumione nawoływania. Wydawało mu się, że ktoś wołał go z oddali, ale niczego nie mógł być pewien. Gruby materiał przeciwdeszczowego płaszcza zniekształcał dźwięki. Kal zatrzymał się i zsunął kaptur.

         Szelest kroków i trzask łamanych gałęzi stawał się coraz wyraźniejszy.

         — Ej, Kal! — słysząc swoje imię, gwałtownie odwrócił głowę w kierunku źródła piskliwego głosu. — Zgubiłeś się, słodziutki? — zadrwił najwyższy i najbardziej pryszczaty z bandy, Wills Talbot.

         — Wcale się nie zgubiłem, ale nic ci do tego — syknął Kal i z irytacją kopnął grudkę wilgotnej ziemi, która zabrudziła przedni błotnik roweru Willsa.

         —Ej, pogięło cię, człowieku? — zdenerwowany Talbot niemal rzucił rower w ręce drugiego chłopaka i z groźną miną ruszył na Kala.

         Charlie, choć przemoczony i chudy jak szczapa, zaczął głośno szczekać i ostrzegawczo warczeć, szczerząc ostre kły. Wbił groźne spojrzenie w Talbota, który dopiero wtedy zatrzymał się w półkroku i wyraźnie się zawahał.

         — Ojciec przywiózł mi te dżinsy ze Stanów i tylko dlatego ci nie przyłożę — strzepnął  nieistniejące prószko z grubego materiału i skrzywił się z odrazą. — Tylko tego by brakowało, żeby ten twój zapchlony kundel poszarpał mi spodnie. — Talbot splunął, po czym wrócił do swojej bandy. Chwycił się kierownicy błyszczącego od deszczu BMX-a.

         —Akurat! Strach cię obleciał i tyle! — krzyknął Kal, czując buzującą w żyłach adrenalinę.

         — Że niby co? Ciebie to już chyba całkiem porąbało, świrze— syknął. Małe świńskie oczka Willsa przypominały wąskie szparki. — Ja miałbym się bać? Ciebie? Największego cykora w całej dzielnicy? — prychnął drwiąco. — Wolne żarty.

         — Nie jestem cykorem.

         — Nie? A ja słyszałem, że zsikałeś się w gacie, jak kazali ci wejść na opuszczaną budowę przy starym tartaku.

         — To nieprawda — Kal cedził słowa przez zęby, czując jak bardzo świerzbi go ręka.

         — Wiesz co, Finch? Znam pewien sposób, żeby się o tym przekonać. Wejdź tam na co najmniej piętnaście minut, a już nigdy nie nazwę cię cykorem. — Talbot wskazał na coś ukrytego w ciemności za plecami Kala.

         Chłopiec odwrócił się i, mrużąc oczy, przyjrzał się obrośniętej mchem jaskini. Przez ciasne wejście w skale widział tylko ciemność.

         — Nigdy? — oczy Kala wypełniły się nadzieją. — Przysięgasz?

         — No, przysięgam. To jak, ofermo, umowa stoi? — Kal rzucił zawilgoconej jaskini jeszcze jedno spojrzenie, po czym dzielnie zajrzał wprost w paciorkowate ślepia Willsa Talbota. — Stoi.

         Zacisnął usta, odwrócił się na pięcie i zaczął pokonywać ścieżkę, która dzieliła go od ciemnej groty. Charlie ruszył jego śladem, ale na znak Willsa, inny chłopak pociągnął go do  tyłu za obrożę.

         — On zostaje z nami. — Wills posłał Kalowi złośliwy uśmieszek. Chłopiec kipiał ze złości, ale ugryzł się w język. Posłał bandzie Talbota i Charliemu ostatnie spojrzenie, po czym zniknął w mroku.

🍂

         Minuty mijały, a Kal nie wracał. Spanikowani chłopcy wsiedli na swoje rowery i nie oglądając się za siebie, odjechali. Charlie skomlał żałośnie. Nie mógł wytropić swojego pana, więc sam odnalazł drogę powrotną do domu przy Portobello Lane.

         Dochodziła piąta nad ranem, gdy wykończony po całonocnej zmianie, Ezra Finch zmierzał ospałym krokiem w stronę chaty na skraju lasu. Już z daleka dostrzegł skuloną na progu postać zmokłego psa. Zaniepokojony otworzył drzwi i wpuścił Charliego do środka. Od samego wejścia uderzył go ostry zapach alkoholu i dymu papierosowego.

         Janice, podobnie jak kilka godzin wcześniej, siedziała pochylona nad kieliszkiem i wypełnioną po brzegi popielniczką. Ezra rozejrzał się niepewnie po śmierdzącym pomieszczeniu.

         — Gdzie Kal? — rzucił wściekle, czując przyspieszone bicie serca.

         — Wyszedł z psem.

         — Pies jest tutaj — warknął Ezra, wskazując na owiniętego wokół swojej nogi Charliego.

         — No to widocznie wrócił.

         — Gdzie jest Kal? — powtórzył, ostatkiem sił powstrzymując wybuch.

         — A bo ja wiem? Pewnie włóczy się jak zwykle — Janice wychyliła kolejny kieliszek wódki. Nie mogła być bardziej obojętna.

         — Wiesz która jest godzina, do cholery? — Ezra ruszył wąskim korytarzem, zaglądając w każdy brudny kąt. Pokój brata okazał się pusty. Zmełł w ustach przekleństwo i wrócił do pijanej matki.

         — Co mu znowu zrobiłaś? — syknął, opierając dłonie na lepkim blacie.

         — A co niby miałam mu zrobić? Gówniarz jak zwykle chodzi swoimi ścieżkami — wybełkotała, wzbudzając w starszym synu nieskrywaną odrazę.

         — Pytam po raz ostatni. Gdzie on jest?

         — Nie wiem.

         — Może wiedziałabyś, gdybyś przestała tyle chlać! — wrzasnął i chwycił za szyjkę opróżnionej w połowie butelki. Rzucił nią o ścianę, wkładając w to całą siłę i złość. Szkło roztrzaskało się w drobny mak. Janice wzdrygnęła się, ale nic już nie odpowiedziała. Spuściła wzrok. Przed sobą miała pusty kieliszek.

         Wściekły Ezra wyszedł z kuchni i dopadł do metalowej klamki. Wybiegł na zagracone podwórze, nawołując brata.

 

🍂

         Kal ciągle błądził wśród korytarzy leśnej jaskini. Był pewien, że umówiony z Talbotem kwadrans już dawno minął. Jednak zdenerwowany chłopiec nie mógł odnaleźć drogi powrotnej. Łzy napłynęły mu do oczu. Wstydził się ich tak bardzo, że natychmiast otarł je wierzchem dłoni i zmusił omdlałe ze zmęczenia kończyny do dalszej drogi.

         W końcu dostrzegł nikłe światło na końcu tunelu. Poczuł jak wzbiera w nim nadzieja. Radość dodała mu sił, przez co niemal wybiegł przez skalne przejście.

         Nic nie było jednak takie, jak powinno.

         Słońce świeciło już wysoko na niebie. Krzewy owocowe kwitły, drzewa zieleniały. Ciepły wietrzyk przyjemnie rozwiewał poły jego żółtej kurtki, która ciągle ociekała wilgocią. Rozejrzał się niepewnie, zdziwiony, że przebywał w ciemnych tunelach aż tak długo.

         Usłyszał ćwierkanie ptaków. Spojrzał w górę i zmrużył oślepione promieniami oczy, zakrywając je wierzchem dłoni.

         Zdezorientowany ruszył znaną ścieżką, nie marząc o niczym tak bardzo, jak o tym, by znaleźć się w końcu w domu. Nie wiedział która była godzina, ale aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że od dawna powinien był leżeć w łóżku.

         Pomyślał o bracie i o tym jak bardzo będzie na niego zły. Oddychał ciężko, próbując przywrócić miarowe bicie serca.

 

🍂

         Droga przez las wiła się i ciągnęła w nieskończoność, tak jak zazwyczaj, lecz Kal nie mógł pozbyć się dziwnego uczucia niepokoju. Niby mijał te same kamienie i drzewa, a jednak coś było nie tak. Obawy chłopca potwierdziły się, gdy w miejscu zdezelowanej rudery, uchodzącej za jego dom rodzinny, ujrzał kawał wyjałowionej ziemi. Puste pole pokrywały pojedyncze źdźbła suchej trawy, którymi karmiła się wychudzona koza.

         Kal przetarł oczy pełne zdumienia przekonany, że to zmęczony umysł płata mu figle. Kiedy ponownie spojrzał na Portobello Lane, a raczej na to, co z niej pozostało, stara koza posłała mu znużone spojrzenie. Dalej leniwie przeżuwała przesuszone zielsko, a gdy Kal próbował się do niej zbliżyć, prychnęła wzburzona.

         Nagle usłyszał niespodziewany hałas. Dźwięk toczących się po ścieżce kół i tętent kopyt odbijał się echem od pobliskich drzew.

         Kal uskoczył z drogi i przycupnął za jednym z krzewów, obserwując starego mężczyznę z sumiastym wąsem. Siedział na metalowym rydlu przymocowanym do drewnianego wozu. Jedną ręką trzymał końskie lejce, drugą położył luźno na kolanie, przytrzymując między serdelkowatymi palcami kapelusz. Ubrany w lnianą koszulę i ciemne spodnie nie przypominał nikogo, kogo Kal mógłby znać.

         Skulony w zaroślach chłopiec zmarszczył brwi i na paluszkach wycofał się z polany, na której do niedawna stał jego dom. Niczego nie rozumiejąc, skierował swoje kroki w stronę pobliskiego miasteczka.

 

 

🍂

         Szedł i szedł, trzymając się pobocza drogi. Przez długi czas nie natrafił na żywego ducha. Dopiero bliżej rynku napotkał pierwszy ślad cywilizacji. Nie dostrzegł jednak spiczastej wieży kościoła czy gmachu ratusza. Zaniepokoił się nieco, ale jego uwagę przyciągnął wyraźny gwar codzienności.

         Śmiało ruszył w stronę Main Street. W chwili, w której postawił stopę na kamiennym chodniku zrozumiał, że wszystko było nie tak. Świat, jaki rozciągał się przed jego oczyma, nie miał w sobie nic z angielskiego miasteczka, w którym się wychowywał. Z wrażenia zatrzymał się w półkroku.

         Ludzie byli dziwnie wystrojeni. Wszystkie kobiety, bez wyjątku, przechadzały się w długich, ciężkich sukniach, we wszystkich możliwych kolorach. Mężczyźni w kapeluszach i surdutach. Starcy wspierający się na drewnianych laskach. Kal nie dostrzegł ani jednego samochodu. Patrzył przed siebie z szeroko otwartymi oczami. Nie zorientował się, że stoi na drodze rozpędzonego wozu, zaprzęgniętego w dwa kare konie.

         Obserwował okolicę jak zaczarowany, gdy nagle poczuł silne szarpnięcie. Chwilę później leżał powalony na ziemię, z policzkiem przyciśniętym do zapiaszczonej drogi. Młoda kobieta obejmowała go mocno, z wyrazem twarzy pełnym przerażenia. Pomimo zgiełku, słyszał przyspieszone bicie jej serca.

         — Cóżeś ty sobie myślał, smarku? — rzuciła wstając z kolan. Otrzepała wymyślną suknię z kurzu. — Głuchyś? — zniecierpliwiła się, gdy dalej uparcie milczał, wpatrzony w jej twarz, jak gdyby nagle wyrosły z jej szyi dwie kozie głowy.

         — Ja… gdzie ja jestem? — wychrypiał.

         — W Baltimore Village, a gdzieżby indziej? — Dopiero w tamtej chwili Kal zwrócił uwagę na dziwaczny akcent i mowę dziewczyny.

         — Jak ty żeś się ubrał, smarku jeden? Wyglądasz gorzej niż najgorszy obdartus spod karczmy. — Wygięła usta w brzydkim grymasie i obrzuciła chłopca zdegustowanym spojrzeniem.

         — Nic nie rozumiem — jęknął. — Zna pani Ezrę Fincha?

         — Nie znam żadnego Ezry. Cóż to za dziwaczne imię. — Pokręciła głową z dezaprobatą. — Ale czekaj, czekaj. Znam niejaką Adalyn Finch. Tylko uważaj, to istna wariatka. W dodatku wiedźma — ostatnie zdanie wyszeptała, pochylając się nad uchem chłopca.

         Kal przyglądał jej się bez słowa, aż w końcu korpulentna blondynka, o obfitym biuście, podniosła sprawunki z ulicy i ruszyła w swoją stronę.

         Nie wiedząc, co robić, chłopiec również przeszedł kilka kroków wzdłuż Main Street. Pomyślał, że to tylko zły sen, z którego zaraz obudzi. Jednakże minuty mijały, a on ciągle tkwił w tamtej dziwnej rzeczywistości. Przechodnie łypali na niego groźnym wzrokiem, omijając chłopca szerokim łukiem, zupełnie jak gdyby chorował na nieznaną dotąd odmianę trądu.

         — „Dziennik codzienny”! „Dziennik codzienny”, tylko za jednego szylinga! — usłyszał za plecami donośny głos wyrośniętego dzieciaka. Kal cofnął się i wyrwał z rąk chłopca jedną z gazet.

         — Ejże! — obruszył się gazeciarz. — Szyling się należy, hultaju!

         Kal nie zwracał jednak uwagi na jego wrzaski, pochłonięty wertowaniem gazety. Poczuł jak krążąca w żyłach krew zamienia się w lód, gdy w prawym górnym rogu spostrzegł datę.

         Dwunasty marca 1893 roku.

 

🍂

1991

         Dochodziła północ. Ezra Finch wraz z całą grupą najbliższych sąsiadów przeczesywał gęsty las położony na skraju miasteczka.

         Niemal całe Baltimore Village zostało postawione na nogi, po tym jak najmłodszy z Finchów nie wrócił do domu ubiegłej nocy. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety, dzieci i starcy, rozświetlali każdy zalesiony zakamarek ciepłym światłem latarki na baterie.

         Od wielu godzin nawoływali chłopca po imieniu. Na próżno. Nie natrafili nawet na najmniejszy ślad Kala Fincha.

 

🍂

 

1893

         Kal mijał kolejne nieznane sobie budynki, z każdym krokiem tracąc nadzieję, że wybudzi się ze swojego najstraszniejszego koszmaru.

         Błądził samotnie od wielu godzin bez choćby okruszka chleba czy kropli wody. Niemal słaniał się na nogach. Nie miał już sił.

         Kiedy myślał, że gorzej już być nie może, wyrósł przed nim ogromny mężczyzna, przyodziany w brudne i poszarpane łachmany. Choć sam ledwie trzymał się w pionie, zdołał złapać go za kaptur. Kal zatoczył się niebezpiecznie do tyłu, w ostatniej chwili łapiąc równowagę.

         — Daruj szylinga na kufelek piwka! — wybełkotał pijak, ciągle szarpiąc Kala za ubranie.

         Przerażony chłopiec wyrwał się w ostatniej chwili i, nie odwracając się już więcej, popędził w stronę lasu.

kkkkkkkk

         Zziębnięty i głodny przycupnął przy pniu spróchniałego drzewa. Na nic zdały się jego poszukiwania, krzewy bowiem nie obrodziły w dojrzałe owoce. Znalazł jedynie trujące grzyby i zgniłe jagody.

         Nie wiedząc, co począć powrócił do złowrogiego miasteczka, w którym został potraktowany gorzej niż najniebezpieczniejsza zaraza. Już z oddali usłyszał harmider i jarmarczną krzątaninę. Jak co tydzień, w samym sercu Baltimore Village, odbywał się targ.

         Wyostrzone zmysły Kala natychmiast wyczuły zapach surowego mięsa, świeżych jarzyn i owoców. Nie myśląc wiele, ruszył śladem innych przechodniów. Usiłował wtopić się w tłum. Rozciągnięta bluza i czarny dres, wyraźnie odstawały od eleganckich garniturów i długich sukien.

         Mimo to, wszedł pomiędzy stragany, przyglądając się apetycznym kąskom rozłożonym na drewnianych deskach.

         Długo zbierał się w sobie, lecz w końcu zdobył się na odwagę. Wziął głęboki wdech i prześlizgnął się pod ramieniem jednej z zajętych rozmową dam. Dał nura pod ciężkie skrzynki z warzywami i chwycił dorodne jabłko.

         — Złodziej! — krzyknął ktoś. — Łapać złodzieja!

         Kal natychmiast wziął nogi za pas, ale nie zdołał uciec zbyt daleko. Poczuł silne szarpnięcie w tył.

         — Dokąd to? — zagrzmiał wysoki sierżant w dziwacznym hełmie na głowie.

         — Nic nie zrobiłem! — Kal szarpał się i wierzgał nogami, lecz nic nie mogło wyrwać go z żelaznego uścisku mężczyzny.

         — A cóż to? — Chłopiec nie zdołał go powstrzymać. Wąsacz szarpnął jeszcze mocniej, aż czerwony owoc potoczył się po kamiennym chodniku. — Ja ci dam, okradać porządnych ludzi! Pójdziesz ze mną, czorcie jeden!

         Sierżant ciągnął Kala przez całą ulicę, przyciągając ciekawskie spojrzenia licznych gapiów. Nikt nie zareagował. Nikt, poza nią.

         Adalyn Finch przecisnęła się na sam przód tłumu, który zebrał się wokół złodziejaszka owoców.

         — Williamie, zostaw go! — zawołała, usiłując przebić się przez paplaninę zebranych w okręgu mieszkańców Baltimore Village.

         — Odsuń się, dziewko. Nic tu nie zdziałasz. Ten złodziejaszek został złapany na gorącym uczynku.

         — To tylko jeden z dziatek. Głupi grzdyl, źle zrobił, ale już żałuje.

         Williams nie zwracał uwagi na protesty Szalonej Addie. Po raz kolejny popchnął Kala, aż w końcu rzucił nim jak workiem kartofli na tył powozu. Chłopiec poczuł przeszywający ból, gdy jego głowa zderzyła się ze ścianą zbudowaną z grubych, metalowych krat.

         — Skoroś taka mądra, zamień się z nim i odpokutuj jego winę. — Adalyn zmierzyła go zimnym wzrokiem bladoniebieskich oczu, ale nic już nie powiedziała. Wskoczyła na wóz, dokładnie w chwili, gdy ogromne koła potoczyły się z trzaskiem po nierównych kamieniach.

 

🍂

         — Masz, zjedz — szepnęła, podsuwając kawałek sera pod nos wystraszonego Kala. Spojrzał na nią spod rzęs i choć nadal nie ufał jej za grosz, był zbyt głodny, aby odmówić.

         — Jak się tutaj znalazłeś? — zapytała łagodnie, jednak odpowiedziała jej cisza.

         Nie minął choćby kwadrans, a drewniane koła powozu zatrzymały się ze świstem na żwirowym podjeździe komisariatu.

         Williams wytoczył się z wozu, ostentacyjnie otrzepując zakurzony mundur.

         — Wychodzić — zakomenderował twardo.

         Długo nie trwało, a Kal znalazł się w zawilgoconej celi, zamkniętej na cztery spusty. Adalyn bezzwłocznie skierowała swe kroki w stronę biura sierżanta. Williams rozsiadł się za ogromnym biurkiem, nie zaszczycając jej choćby przelotnym spojrzeniem. Adalyn oparła obie ręce na blacie i głośno odchrząknęła.

         — Sierżancie Williams, pan chyba nie bierze tej kradzieży na poważnie.

         — Panno Finch, z tego, co się orientuję, nie jest panienka komendantem na tym posterunku. Zatem, proszę mnie nie pouczać.

         — Niechże się pan zlituje, na miłość boską. To tylko głodująca sierota. Bogu ducha winne dziecko.

         — Gdyby był taki niewinny, nie okradłby starego straganiarza.

         — Sierżancie, niechże pan go wypuści. Bądźże człowiekiem, Williams! — Adalyn rzuciła mu błagalne spojrzenie — Obiecuję zająć się nim i więcej pan o nas już nie usłyszy.

         — Twoje słowo nie jest zupełnie nic warte i dobrze o tym wiesz.

 

🍂

      Następnego poranka Adalyn wstała chwilę przed wschodem słońca. Upiekła placek drożdżowy z dorodnymi śliwkami i wystroiła się w swoją odświętną suknię. Obmyła twarz     i splotła kasztanowe włosy w gruby warkocz.

      Ruszyła spacerem wzdłuż polnej drogi, mając za towarzysza ćwierkającego szczygła.

         Po sierżancie Williamsie była pierwszą osobą, która przekroczyła próg komisariatu.

         — Dzień dobry — zawołała radośnie, choć okoliczności dalekie były od szczęśliwych.

         — Dla kogo dobry, dla tego dobry — burknął funkcjonariusz.

         — Mam coś dla pana, sierżancie Williams — zaszczebiotała, choć mężczyzna spiorunował ją wzrokiem.

         — Niczego od panienki nie chcę.

         — Szkoda, żeby zmarnował się taki placek. Piekłam go cały ranek. — Adalyn postawiła przed Williamsem jeszcze ciepłe ciasto drożdżowe. Sierżant wciągnął powietrze, a smakowity aromat świeżego wypieku zawładnął jego zmysłami.

         — Może jeden kawałeczek —uległ kuszącej woni i zatopił zębiska w miękkim cieście, okraszonym pieczonymi śliwkami.

         — Sierżancie — zaczęła zalotnie, zakręcając kosmykiem włosów wokół czubka smukłego palca — czy mogłabym zajść na chwilę do tego biednego chłopca?

         — Ale tylko na momencik — zgodził się z ustami pełnymi słodyczy.

         Adalyn nie zwlekała ani sekundy. Za bardzo się bała, że Williams się rozmyśli.

         — Jak ci na imię? — zagadnęła skulonego w celi chłopca, o bladej twarzy. Spojrzał na nią dzikim wzrokiem, ale nie odezwał się wcale.

         — Pewnie jesteś straszliwie głodny. Podejdź tu — kontynuowała niezrażona — no dalej, przecież nie zamienię cię w żabę.

         Kal posłał jej ostrożne spojrzenie.

         — Skosztuj. — Wyciągnęła przed siebie bladą dłoń i wsunęła duży kawałek ciasta pomiędzy kraty. Po chwili wahania Kal podniósł się niezdarnie. Ujął wypiek w obie dłonie, mimo że lepiły się od brudu.

         — Powiesz mi co ci się przytrafiło?

         — Nawet gdybym powiedział ci całą prawdę, nigdy byś mi nie uwierzyła.

 

 


Autorka: Marta Elsner, lat 26

 

 

Od redakcji: 
Dla publikowanych w naszym miesięczniku utworów literackich stosujemy bardziej rygorystyczną licencję Creative Commons: BEZ UTWORÓW ZALEŻNYCH.
Wynika to z konieczności zablokowania możliwości wykorzystania publikowanego utworu w formie plagiatu (co niestety bardzo często się zdarza, szczególnie w internetowych grupach literackich).


Ilustracja do opowiadania został wygenerowane przez AI za pomocą:  https://designer.microsoft.com/image-creator